W dniach 25-28 lipca 2013 roku, Kraków gościł sympatyków fantastyki, kultury japońskiej i różnego rodzaju gier. Wszystko to za sprawą odbywającego się od trzech lat Krakonu. Niektórzy mówią, że jest to reaktywowany po kilku latach przerwy „Ten Krakon”, ale ja pozwolę sobie przyjąć zgoła inne stanowisko w tej sprawie.
Konwent nie zdążył się jeszcze rozpocząć, a już zebrał negatywne opinie. Błędy w programie, nieciekawe prelekcje, beznadziejna lokacja szkoły noclegowej. Na miejscu okazało się, że sam wydział odlewnictwa, który miał być sercem imprezy, również nie chciał współpracować. Wąskie korytarze nie pozwoliły na wygodne rozlokowanie wystawców, że o swobodnym poruszaniu się między stoiskami nie wspomnę.
W kolejce, która tradycyjnie wyrasta przed akredytacją, pojawiały się głosy o zbyt małej ilości stanowisk akredytacyjnych, niekompetencji osób w Punkcie INFO, braku koszulek zakupionych przy okazji rejestrowania na stronie konwentu, a w końcu braku specjalnych pakietów dla osób, które wykupiły wejściówkę w przedsprzedaży (postanowiły się niezapowiedzianie skończyć).
Znajdując się między młotem a kowadłem, nadal próbuję tłumaczyć sobie niektóre mankamenty. Z jednej strony atakują mnie wspomniane wyżej elementy negatywnie wpływające na odbiór imprezy już na samym początku, z drugiej nie mogę udawać, że nie widzę jak organizatorzy dwoją się i troją, żeby łatać dziury w swoim okręcie.
Dwóch panów: Upał i Chaos, postanowiło objąć honorowym patronatem kilka pierwszych godzin konwentu. Atmosfera była jednak na tyle sprzyjająca, że postanowili zostać na dłużej. I tak panoszyli się po korytarzach, między stoiskami, między zmęczonymi helperami, którzy już od środy ciężko pracowali nad dopięciem na ostatni guzik tego, co od nich zależało. Jeżeli występowało ryzyko szybkiego wykończenia zapasu wody – ta kończyła się szybciej niż ktokolwiek pomyślał. Jeżeli o czymś nie powinno się zapomnieć – gwarantem stawało się, ze właśnie to jako pierwsze wyleci z pamięci. Tragicznej pogody i konieczności smażenia się przed wejściem organizatorom nie zarzucę. O to postarała się pogoda, która też postanowiła mieć czynny udział w tym, co to nosiło dumną nazwę „festiwalu kultur alternatywnych” (cokolwiek organizatorzy mieli przez to na myśli).
Kiedy przebywanie w murach AGH stało się zbyt nużące, uczestnicy mogli przenieść się nie gdzie indziej, jak w rejony przesiąknięte atmosferą studenckiej swobody – na teren miasteczka akademickiego AGH. Czekał tam na nich ogródek piwny przynależący do znanego już niektórym Klubu Studio (którego obsługa również często i gęsto rzucała i organizatorom i uczestnikom kłody pod nogi) i pobliski Lewiatan (który jako jedyny nie robił problemów… no, może jedynie szkoda, ze nie był całodobowy), gdzie można było zaopatrzyć się w napoje bez których niechybnie wszyscy padlibyśmy jak kaczki.
Niewiele dalej swoje drzwi otworzyły dla nas dwa bary konwentowe, gdzie można było spokojnie usiąść, porozmawiać z dawno niewidzianymi znajomymi przy napoju chmielowym tudzież pizzy, którą uczestnicy konwentu mogli nabyć po promocyjnych cenach (to w barze Filutek, którego nazwa była tak chętnie przekręcana).
Pierwszego dnia udało mi się zaobserwować swoistą scenkę. Ot, elegancki obcokrajowiec stoi sobie na schodach prowadzących do szkoły i rozmawia z koordynatorem bloku horroru. Nikt do niego nie podchodzi. Żaden org się przy nim nie kręci. Po chwili dwójka ludzi przesiada się na ławeczkę tuż przy wejściu. I nadal nic… A mi się tylko chciało śmiać, kiedy moje myśli zdominowało wyobrażenie o tłumach walących drzwiami i oknami na spotkanie z tym jegomościem. Tak, tak. Graham Masterton, przez bitą godzinę siedział na ławce i nie podszedł do niego nikt. Pierwsza dziwaczna sytuacja ze znanym Autorem odhaczona. Kolejna miała miejsce w sobotę, gdzie w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął tłumacz. Spotkanie za kilka godzin a nie ma go kto poprowadzić. Jednak dzięki przytomności umysłu co po niektórych, znalazła się dobra dusza, która zgodziła się wziąć spotkanie na swoje barki. Dalej mogło być oczywiście tylko ciekawiej. I nie trzeba było długo czekać. Ledwie wróciliśmy z konwentu i ze wszystkich stron rzuciły się na nas informacje o tym, jak to źli, niedobrzy orgowie chcieli znanego Autora pobić… Pozwolę sobie jednak nie skomentować powyższych wydarzeń, bo jak wiadomo, są trzy prawdy: Mastertona, Organizatorów i ta prawdziwa.
Cały Krakon przypominał mi trochę nieudolnie zorganizowaną grę terenowa, gdzie odsyłani z punktu do punktu musieliśmy osiągnąć jakiś cel (np. dostanie się na punkt programu). Niektórzy musieli poznać tajniki sztuki bilokacji (o czym najlepiej wie Lucek z Geekozaura), a umiejętność czytania map na nic się zda nawet najwytrwalszym. Mapki zamieszczone w informatorze mogły służyć do wszystkiego, ale na pewno nie ułatwiły nikomu trafienia gdziekolwiek. Mam nieodparte wrażenie, że Krakon nie był imprezą dla ludzi, mającą na celu zapewnienie rozrywki ponad 2 tysiącom uczestników, ale służył przede wszystkim do pokazania w grupie osób go tworzących i współtworzących, kto jest „bardziej”. Do dziś nie udało mi się dowiedzieć o jakie „bardziej” chodziło. Przepychanki między tymi osobami do niczego nie prowadziły, a jedynie utwierdziły mnie w przekonaniu (zwłaszcza po oświadczeniu r-squadu, który wycofał się z oficjalnej organizacji imprezy), że najgłośniej krzyczeli ci, którzy nie mieli prawa głosu. Sytuacja z tą grupą przypomina na chwilę obecną zamiatanie swoich śmieci pod czyjś dywan. Jest dla mnie oczywistym, że dwie osoby nie są w stanie utrzymać w ryzach kilku tysięcy ludzi, gości oraz prelegentów. Zawsze mają swoich dzielnych koordynatorów, odpowiedzialnych za konkretne działy. Tego zabrakło Krakonowi. Mam nadzieję, że do tego miejsca, mój tekst jest wystarczająco chaotyczny. Niech ci, których nie było odczują go chociaż w taki sposób.
To może jakieś plusy?Tak tak, oczywiście, że są plusy. Medycy, którzy chętnie nieśli pomoc. Wielkim plusem było zapewnienie przez organizatorów (chociaż teraz to już nie wiadomo przez kogo…) wyżywienia dla ochrony, która oczywiście w sposób przykładny pełniła swoje dyżury. Patrząc obiektywnie, chociaż konwent się położył, trzeba docenić starania o postawienie go do jako takiego pionu. Dobre koncerty, na których bawiło się sporo, sporo luda (chociaż nagłośnienie tragiczne). Cosplay, który zawsze jest najbardziej obleganą konwentową atrakcją, sprostał wymaganiom. Spotkania z pisarzami, mnóstwo stoisk, oferujących masę materii pragnącej uszczuplić nasz portfel… Na koniec jeden plus wynikający z polskiej mentalności. Wspólny wróg łączy ludzi. Im bardziej się sypało, tym silniejszy grupy się tworzyły, tym trwalsze znajomości były nawiązywane. Szczęście w nieszczęściu. Niech Krakon będzie legendą. Przestrogą dla wszystkich. Bez współpracy i poczucia zbiorowej odpowiedzialności – niczego nie można osiągnąć.