Niewiele konwentów dożywa dziesiątej edycji. Większość wyziewa ducha gdzieś po drodze, gdy starym organizatorm przestaje się chcieć, a nowi nie chcą na siebie wziąć odpowiedzialności za imprezę. Goblikon miał to szczęście, że mu się udało przeżyć burzliwy okres zmiany władzy.
Nie obyło się oczywiście bez ofiar złożonych goblińskim bogom, przerw w organizacji imprezy, wypadków i innych brutalnych epizodów. Ale w ostateczności, urodzinowa edycja najbardziej zielonego konwentu w Polsce doszła do skutku. A że darzę Goblikon ogromnym sentymentem, nie mogło mnie na nim zabraknąć.
Zielona lokalizacja
Dziesiąta edycja raciborskiego konwentu miłośników fantastyki i RPG odbyła się w Zespole Szkół Mechanicznych, znajdującym się tuż obok Zamku Piastowskiego. Dotarcie na miejsce z dworca PKP zajmowało około 15 minut, a obok budynku znajdowała się stacja benzynowa, McDonalds i market Aldi. Czyli, okolica ta raczej przyjazna, gdyby nie liczyć małego szczegółu, o którym później.
Po zaakredytowaniu się, uczestnik otrzymywał porcję tradycyjnego spamu w postaci informatora, wkładki programowej, mapy okolicy i szkoły, identyfikatora oraz opowiadania Jerzego Rzymowskiego “Grieg”. To ostatnie jest szczególnie ważne, ponieważ to właśnie ten tekst zainspirował raciborskie gobliny do zorganizowania konwentu w takim, a nie innym klimacie.
Sam budynek szkoły nie był może świeżo po remoncie, ale warunki w nim panujące można zaliczyć do znośnych. Co prawda prysznic w kotłowni był lekko obskurny, a kabiny w toalecie męskiej nie zamykały się, ale wiadomo, że szkoły mają różne warunki i mogło być zdecydowanie gorzej.
W szkole wykorzystano tylko parę sal, spora ilość atrakcji odbywała się na korytarzach. Nocleg dla uczestników przygotowano na sali gimnastycznej, natomiast twórców programu i organizacje wspierające konwent umieszczono w szatniach tuż obok. Miejsca było dużo, ale tak małej imprezie nigdy nie groziło przepełnienie.
Zielony program
Na wstępie ustalmy jedno. Goblikon nie jest konwentem, gdzie ktokolwiek jedzie dla bogatego programu. To mała, rodzinna impreza, na której bawią się razem bliscy i dalsi znajomi. Dlatego o programie Goblikonu można powiedzieć, że w zasadzie po prostu był.
Uczestnicy nie uświadczyli ogromnej ilości nitek programowych, zatrzęsienia atrakcji czy problemów z bilokacją. Na imprezie znalazło się miejsce dla dwóch sal prelekcyjnych, jednej konkursowej, jednej larpowej, games roomu, bloku sesji rpg i paru atrakcji odbywających się na korytarzach i Zamku Piastowskim.
Co więcej, sporo atrakcji było mocno odgrzewanymi kotletami, które stały bywalec konwentów już mógł gdzieś widzieć. Najważniejsze jest jednak to, że zupełnie i absolutnie nikomu taki stan rzeczy w żaden sposób nie przeszkadzał.
Świetną rzeczą podkreślającą rodzinny charakter imprezy było sobotnie śniadanie organizowane przez grupę NERD, na którym jedzenie rozeszło się w tempie błyskawicznym. Podobnie zresztą było z tortem urodzinowym, który bardzo szybko zniknął w żołądkach uczetników.
Zielone dziwne atrakcje
Games room mi nie zaimponował. Licząc na połączone siły sklepu dyngs.pl i fundacji Pro aktywni, miałem nadzieje na coś naprawdę fajnego, jak na raciborskie możliwości. Niestety, korytarz z grami zaopatrzony był tylko w asortyment wrocławskiego sklepu, co jak wspomniałem przy okazji relacji z Medalikonu, nie zaspokoiło moich wymagań.
Drugiego dnia imprezy pojawili się magicowcy i battlowcy, zajmując kolejne kawałki korytarzy. Podobno nawet gdzieś odbywał się turniej Doom Troopera. Dodatkowo tego samego dnia na zamku zadbano o dodatkowe atrakcje, takie jak spotkanie z Konradem T. Lewandowskim czy pokazy bractwa.
No dobra, pokazy odbyły się na sali gimnastycznej z powodu deszczu. Tak, tej samej sali, w której spali ludzie. O ile nie było problemu, żeby komuś przesunąć śpiwór, tak zupełnie nie rozumiem, co organizatorom strzeliło do głowy, aby pozwolić na taką atrakcję w takim miejscu. Dyrektorzy szkoły przecież są uczuleni na stan parkietu na salach gimnastycznych.
Osobną kategorią zawsze dla mnie jest blok konkursowy. Ten cierpiał w zasadzie tylko na jeden dublujący się tematyką konkurs. Nagrody można było zdobyć także w licznych turniejach w gry planszowe, ale ze względu na czasochłonność unikam takich atrakcji.
Zielone nagrody
We wszystkich turniejach w gry planszowe i konkursach, uczestnicy wygrywali walutę konwentową. Sposób znany, sprawdzony i cholernie przeze mnie nielubiany. Oczywiście, zgodzę się, że spora ilość ludzi woli taki sposób nagradzania, ale przygotowanie dobrego sklepiku z nagrodami to spore wyzwanie.
Tym razem ekipa Goblikonu nie do końca podołała zadaniu. Nagród owszem, było sporo, ale ich poziom niestety nigdy nie będzie taki, jak na Pyrkonie czy innym dużym konwencie. Dodatkowo, najciekawsze rzeczy trafiły na licytację i może nie przeszkadzałoby mi to, gdyby faktycznie trafiły tam rarytasy, a nie rzeczy dość powszechne.
Goblikon jako konwent mały, nie powinien stawiać na dużą ilość okazji do wygrania nagród. Oczywiście, to zawsze dobra zabawa, ale czasami lepiej nie zrobić jakiegoś konkursu oficjalnie, niż potem słuchać od Diabła, że nagrody były zwyczajnie słabe. A mniej konkursów, równe jest większej ilości nagród dla zwycięzców.
Jedyną rzeczą, która przypadła mi do gustu w sklepiku, była możliwość dopłacenia prawdziwych pieniędzy, do brakujących nam goblińskich groszy, żeby wziąć wymarzoną przez nas nagrodę. Poza brakującymi groszami, dostawaliśmy także mały breloczek konwentu, który idealnie pasuje do kluczy. Ale w całości najważniejsza była opcja dokupienia brakującej waluty.
Ochrona imprezy
Ochronę na Goblikonie po raz pierwszy i najpewniej ostatni tworzył patrol konwentowy, zastępujący w tej roli zasłużonych Peera i Gynta. Nie dlatego, że spisali się źle, tylko dlatego, że imprezy rodzinne mają trochę inny charakter, o czym przekonali się zarówno organizatorzy jak i grupa pilnująca porządku.
W zasadzie, poza wewnętrznymi kłótniami, jedyne co mi się nie spodobało w performance patrolu, to kiepska interwencja ochroniarza w nocy podczas wizyty pijanego dresa, którego z imprezy musiał ostatecznie wyprosić koordynator. Mógł mieć na to wpływ fakt, że nocna obsada bramki wyglądała bardziej jak miś przytulak, niż ktoś, kogo nie chciało by się spotkać w ciemnej alejce.
Element lokalny zawędrował na Goblikon z knajpy konwentowej, która mimo naprawdę dobrej lokalizacji (Zamek Piastowski), okazała się zwyczajną lokalną meliną. Rozumiem plusy posiadania blisko lokalu, w którym można napić się piwa, ale wolałbym aby bar posiadał miłą obsługę i nie gościł co sobotę dresów.
Zielone podsumowanie
Dziesiąta edycja Goblikonu nie przyciągnęła tłumów, konwent odwiedziło ledwie 170 osób. Nie jest to oczywiście żaden minus imprezy. Rodzinna atmosfera która tworzy się na takich wydarzeniach jest ważniejsza niż tysiące uczestników.
Goblikon był udanym konwentem, choć nie zupełnie bez minusów. Zdecydowanie bawiłem się na nim dobrze i nawet wewnętrzne kłótnie organizatorów z patrolem nie były w stanie tego zmienić. Wiem, że jeśli tylko życie pozwoli, za rok pojawię się na tym konwencie po raz kolejny.
Ocena: 5-/6