Planując kolejne konwenty, prowadząc liczne dyskusje ze znajomymi i przeglądając programy imprez, dochodzę do wniosku, że to, co najbardziej nieatrakcyjne na konwentach, to prelekcje. Taki wniosek dopadł mnie dzisiaj rano. Ale czy musi tak być? Czy prelekcje są skazane na bycie w większości nudnymi wystąpieniami?
Chociaż komuś, kto uczęszcza na konwenty krótko, może wydawać się to dziwne, to wśród moich znajomych, jeżdżących od paru lat, ta forma aktywności na zlocie miłośników fantastyki wydaje się najmniej atrakcyjna. Nie dość, że wystąpienie trwa całą godzinę, to niejednokrotnie okazuje się, że prelegent całą swoją wiedzę „ściągnął” z Wikipedii.
Jeszcze gorzej, jeśli prowadzący nie przygotował się w żaden sposób i nie jest naturalnym mówcą jak Michał Cholewa czy Andrzej Pilipiuk. A temat, który porusza, nie jest jego domeną, w której obraca się bez problemu.
Prelekcje podstawą konwentu
W przypadku większości konwentów prelekcje stanowią 90% programu. Występuje tu o tyle ciekawy paradoks, że im konwent jest większy, im więcej ma wystąpień, tym mniejszej części uczestników jest w stanie zagwarantować obecność na prelekcji.
Oczywiście, sale nie są z gumy i to nie wina organizatorów. Ale wraz z boomem konwentowym, dla wielu osób prelekcja staje na samym końcu listy zainteresowań. Ile razy myśleliście nad tym, czy uda wam się dostać na prelekcję na Pyrkonie?
Czy nie dopada was zniechęcenie, że na tę fajną prelekcję nie udało wam się dostać, a zostały same nudne? A wbrew zapewnieniom organizatorów, większość punktów programu to zapychacze.
Oczywiście, każdy ma inne pojęcie na temat tego, co to zapychacz. Dla mnie to będzie kolejna prelekcja o tym samym, której ktoś inny mógł jeszcze nie widzieć. Nie zmienia to faktu, że przy tak bogatej ofercie nie cały program jest dla nas.
Prelekcja zastępcza
Problem pojawia się, gdy zdecydujemy się pójść na prelekcję zastępczą. Nie wiemy nic o prelegencie, temat wydaje się ciekawy, a po godzinie wychodzimy z miną „co ja zrobiłem z swoim życiem”. Mieliście tak?
Problem jest niemały, bo w zasadzie w ciągu lat formuła nie zmieniła się w żaden sposób. Jedyna nowinka to multimedialność wystąpień, która w roku 2016 jest w zasadzie standardem.
Od lat jednak wygląda to tak samo. Przychodzi człowiek, zwykle nieznany nikomu i niemający żadnego autorytetu. Osoba taka przez godzinę produkuje się, próbując przekazać swoją rację uczestnikom prelekcji.
Niestety, nie każdy ma predyspozycje, aby przez godzinę opowiadać i zaciekawiać ludzi. Większość prelekcji, na których byłem, przypominała mi nudny wykład na uczelni, podczas którego rysuje się niecenzuralne obrazki z tyłu zeszytu. W efekcie przestałem po prostu na tego typu punkty programu uczęszczać.
Jak walczyć z nudą?
Pierwszym problemem tego typu wystąpień według mnie jest ich długość. Chociaż lata mijają, obowiązkowo prelekcja musi trwać minimalnie godzinę. Znam też szaleńców, którzy opowiadają o swojej pasji przez 3 godziny.
Może to kwestia naszego trybu życia, ale nikt nie chce marnować całej godziny na nudne wystąpienie. Zwłaszcza że od lat mamy masę innych form spędzania czasu na konwencie.
Gdyby jednak prelekcja była wystąpieniem krótszym, w którym prelegent w 30 minut zamyka swoją tezę, czy zyskalibyśmy coś? Według mnie tak, i to wiele. Wzorem niech będzie Konferencja Larpowa, na której byłem w styczniu zeszłego roku.
Na KOLI, którą miałem okazję odwiedzić w styczniu 2015 roku, czas wystąpienia zamykał się właśnie maksymalnie w 30 minutach, a większość prezentacji była 15-minutowa. To wymuszało na prelegentach niezanudzanie i nadanie całości energii.
Zresztą na konferencjach naukowych i branżowych 15-20 minut jest standardem. Jeśli ktoś potrafi w tym czasie zreferować wyniki swojej wieloletniej pracy, wierzę też, że można w ten sposób opowiedzieć o życiu seksualnym smoków lub o zamawianiu pizzy.
Oczywiście, przed występującym stawia to kolejny problem. Musi całkowicie wywrócić sposób przygotowania do prelekcji. Zamiast powiedzieć wszystko, co przyjdzie do głowy, musi wyłuskać esencję swojego przemówienia.
Po prelekcji
Kolejnym problemem jest zamknięcie prelekcji w jednej całości. To problem rzadszy, ale spora część wystąpień nie jest przyczynkiem do żadnej dyskusji. Człowiek wchodzi, opowiada swoją tezę i wychodzi. Kurtyna, oklaski.
Ale gdy już wymęczyłeś się przez godzinę i pilnie słuchałeś, to fajnie by było jednak przedyskutować to co, właśnie przekazał prelegent, prawda? Niestety, dzisiaj na konwentach mamy twardy podział na prelekcje i panele dyskusyjne.
Na prelekcjach często unika się dyskusji, bo czas goni i można jedynie odpowiedzieć na krótkie pytania. A gdy pojawia się już dyskusja, to ktoś prosi o wrócenie do tematu, bo nie interesują go zadawane pytania. A już najgorzej, gdy prelegent w ogóle nie pozwala na dyskutowanie ze swoimi prawdami objawionymi.
Same panele dyskusyjne natomiast zwykle nie są opatrzone odpowiednim wstępem. Prowadzący powie, że dzisiaj rozmowa będzie o tym i o tym, a pochyli się nad tym taki i taki. Zero wyjaśnienia, skąd w ogóle ta dyskusja. Po prostu wchodź i słuchaj.
A tak naprawdę miło by było czasami podyskutować o temacie, który przed chwilą przybliżał prelegent. Lub nawet po prostu dopytać o ciekawostki, na które nie ma czasu w pełnym wystąpieniu, czy to godzinnym, czy 15-minutowym.
Wzór do naśladowania
Jeśli czytasz te słowa i w głowie układają ci się 3 literki, to bardzo dobrze. Bo właśnie według mnie idealna prelekcja powinna być jak TED talk. Na wspomnianej KOLI nie kryto się z tym zbytnio.
Prawda jest taka, że wyniosłem z takiej imprezy więcej niż z normalnego konwentu z godzinnymi wystąpieniami. I oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie da się wyeliminować całkowicie tradycyjnej prelekcji.
Niektóre prezentacje przekrojowe muszą trwać określony czas, niektórzy pisarze lubią poopowiadać swoje historie. I oczywiście nie ma w tym nic złego. Są tematy wystąpień, które ciężko mi wyobrazić sobie w formie 15-minutowej.
Im dłużej jednak pochylam się nad tematem, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że obecna formuła jest po prostu zła. I marzy mi się, żeby coraz więcej organizatorów konwentów myślało podobnie jak ja.
Bo konwenty są przede wszystkim po to, żeby się dobrze na nich bawić. Powiedzmy stop smutnym i długim wystąpieniom. Niech prelekcja nie będzie nudną koniecznością. A nawet jeśli już trafimy na słabego prelegenta, miejmy świadomość, że skończy on za 15 minut…