Wracając do tematu z zeszłego tygodnia dochodzę do wniosku, że jestem frajerem. Wszyscy nimi jesteśmy. No dobrze, może nie wszyscy, ale każdy, kto kiedyś w jakikolwiek sposób przyłożył rękę do konwentu, nim jest.
Czytając wypowiedzi na takich fanpage’ach jak Nie pracuję za darmo czy Kusi na kulturę, nie mam wątpliwości. Od wielu lat pomagam osobom takim jak Michał “Puszon” Stachyra (własciel Kuźni Gier) czy Michał “Mirage” Pepliński (właściciel Maginarium) nabić swoje kieszenie grubą i niewyobrażalną forsą.
Gdyby nie ta afera, nigdy bym nie pomyślał, że angażując się w tworzenie programu Goblikonu w 2005 roku dojdę do momentu, gdy spojrzę w lustro i powiem “ale ze mnie naiwniak”. 12 lat tworzenia programu na konwenty, 10 lat pisania dla różnych serwisów fandomowych i wreszcie prawie 4 lata jako redaktor naczelny Informatora Konwentowego.
Nawet nie umiem policzyć, ile godzin poświęciłem na rzecz naszego wspólnego hobby bez wynagrodzenia. Na niektórych konwentach zrobiłem ponad 20 godzin programu, na IK poświęcam tygodniowo średnio 10 godzin.
Ba, jako redaktor naczelny powinienem zrobić wszystko, żeby mój serwis zaczął przynosić zyski. Biorąc tylko 50 zł od wpisu, zarobiłbym ponad 15 tysięcy złotych (w trakcie samej pracy z IK). Gdybym tylko nie był takim frajerem, mógłbym taplać się w wannie pełnej forsy.
Promując konwenty, nie wziąłem ani grosza. Nie tworzę wpisów sponsorowanych, a reklamowanie konwentów na naszym serwisie jest dobrą wolą z naszej strony.
Koszta poniesione przeze mnie i borga na prowadzenie Informatora Konwentowego można by pewnie policzyć w dziesiątkach tysięcy złotych (i nie ukrywając, poniósł je głównie borg). Znam też wielu innych naiwniaków, którzy włożyli masę pieniędzy w działania fandomowe.
Całe to frajerstwo w jednym celu – by popularyzować rzeczy, które kocham. Całkowicie za darmo, żeby pokazać innym piękno Wolsunga czy też, żeby ludzie spojrzeli na konwenty inaczej niż spotkanie grupy spoconych nerdów w szkole.
Jeszcze większe frajerstwo popełniliśmy, biegnąc “na ratunek” organizatorom Pyrkonu. Większość, zamiast przyglądać się biernie z boku, postanowiła, że trzeba wytłumaczyć jak działają nasze imprezy. Cholera, sam wziąłem w obronę zasady współpracy proponowane przez największy polski festiwal fantastyki.
Całość przypomina mi pewną amerykańską komedię z lat 80 (z oczywistych względów u nas większość widziała ją dopiero w latach 90), “Revenge of the Nerds”. Nie chodzi tu jednak o fabułę samego filmu, ale o to jak proroczo został przetłumaczony jego tytuł. “Zemsta frajerów”.
Piszę proroczo, bo w momencie premiery w naszym kraju nie istniało coś takiego jak nerd. Boom na tę subkulturę pojawił się u nas pod koniec lat 90 i nie byliśmy tak negatywnie postrzegani jak w krajach zachodnich. Jednak tłumaczenie słowa “nerd” na “frajer” w obecnej sytuacji przyjmuje nowy wymiar.
Bo oto my, grupa nerdów, marzycieli i wiecznych dzieci. Chcemy z własnej nieprzymuszonej woli pokazać światu rzeczy, które nas kręcą. Za darmo promujemy Gwiezdne Wojny, Star Treka czy inne wielomilionowe marki.
Jeśli ze względu na to, że w moim życiu nie liczą się tylko pieniądze, jestem naiwniakiem, to niech tak będzie. Dzięki fandomowi poznałem wiele wspaniałych osób (tych zarabiających i tych działających jak ja) i zdobyłem masę umiejętności (tych przydatnych i tych nieprzydatnych w życiu).
Jesteśmy frajerami. Nie wiem jak wam, ale mi z tym dobrze. W zasadzie jestem z tego dumny. Cała afera ucichnie, o powyższych fanpage’ach wielu z nas zapomni, bo będziemy zbyt zajęci tworzeniem kolejnej fajnej rzeczy od fanów dla fanów. Za frajer.