Czy jest jakiś dobry powód, szczególnie dla etatowego śpiocha, aby w wolną sobotę, po tygodniu wytężonej pracy, zerwać się z łóżka o 4:30 nad ranem, a potem przez pięć godzin tłuc autobusem w tajemnicze zakątki Mazur? Otóż jest! Giżycki Festiwal Fantastyki „Twierdza”, na który wybrałam się w pierwszy weekend września. I muszę na samym już wstępie napisać, że było naprawdę warto.
O LOKALIZACJI SŁÓW KILKA
Relacji z konwentu nie mogę zacząć bez napisania kilku słów o obiekcie, na terenie którego rzecz się działa. Impreza, jak można się łatwo domyślić, swoją nazwę wzięła właśnie od Twierdzy Boyen, fortu budowanego w latach 1843 – 1855 i z grubsza rewelacyjnie zachowanego do naszych czasów. Budowla powstała na potrzeby ponad 3 000 żołnierzy, więc kompleks jest po prostu ogromny, co daje przestrzeń, paradoksalnie, dla niezwykle kameralnej atmosfery oraz dla wyobraźni, ale o tym za chwilę. Dotarcie z dworca autobusowego czy kolejowego nie trwa długo, to w zasadzie do pół godziny spaceru w trzech liniach prostych, mówiąc w uproszczeniu. Po drodze można dodatkowo zaopatrzyć się w okolicznych sklepach w cały potrzebny prowiant. Przy okazji wspomnę jeszcze, że u podnóża Twierdzy znajduje się jezioro z gościnną plażą, więc gdyby kogoś przypadkiem zmęczyła moc konwentowych atrakcji, może sobie śmiało podładować baterie leżakując lub pływając.
NOCLEGI
W cenie pełnej wejściówki zawarto nocleg w znajdującej się nieopodal hali sportowej MOSiR. Z miejscem problemu nie było, każdy posiadacz karimaty i śpiwora mógł znaleźć tam dla siebie kawałek podłogi. Do niedogodności tej opcji zaliczyć można po pierwsze obowiązek posiadania ze sobą obuwia zmiennego, zaś po drugie, prysznice. Właściwie to typowe natryski, jakie można spotkać na każdym basenie. Żadnych kabin, żadnych zasłonek. Jednak myślę, że w końcowym rozrachunku dało się tam wypracować jakiś system brania niekrępującego nikogo prysznica. Inną możliwością nocowania dla niewybrednych, i niemarznących, było rozbicie namiotu na tyłach Koszarowca Nr 1. W piwnicach tego budynku znajdował się sanitariat „dla wszystkich”, wraz z toaletami i kabinami prysznicowymi.
Bardziej wymagające osoby mogły skorzystać z ofert Hotelu Tajty (uczestnicy otrzymywali 15% zniżki) lub okolicznych pensjonatów czy kwater prywatnych. We wspomnianym Koszarowcu działa również hostel, w cenie 25 zł za noc. W tej kwestii, mogę podzielić się własnymi doświadczeniami, gdyż zdecydowałam się właśnie na ten wariant noclegu. Pomieszczenia są duże, mieszczą spokojnie osiem pojedynczych (i strasznie trzeszczących) łóżek, a i to nie wyczerpuje całkowicie możliwości przestrzennych. Nie spodziewałam się szczególnie luksusowych warunków, ale jeśli mam być zupełnie szczera, to muszę napisać, iż udostępnione pokoje są mocno zaniedbane. Jak wspominałam, są też duże, więc o ile klaustrofobia nam nie grozi, to wychłodzenie organizmu już owszem. Do tego zapach wilgoci oraz grzyb śmiało dokonujący ekspansji na suficie. Jedno gniazdko elektryczne na cały pokój i jeden klucz do drzwi wejściowych, którego dłużej się szukało niż się z niego korzystało. Część sanitarna hostelu również pozostawiała „trochę” do życzenia, a ciepłą wodę zastałam w kranie dopiero przed samym wyjazdem w niedzielne popołudnie. W każdym razie można przymknąć na to oko i myśleć o noclegu jako przygodzie z kategorii „survival w zabudowie”.
AKREDYTACJA
Z tego, co słyszałam, wielkich kolejek nie było – sama przyjechałam dopiero w sobotę rano, omijając zatem godziny akredytacyjnego szczytu. Na wejściu uczestnicy otrzymywali identyfikatory ze sznureczkiem do przewiązania oraz program. Plakietki były spore, przez co czasem przeszkadzały; nie były też zabezpieczone żadną dodatkową folią, więc niestety, po dwóch dniach „pracy” nieco się rozwarstwiły i pozagniatały, ale konwent ostatecznie przetrwały. Natomiast uczestnicy, którzy wykupili wejściówki jednodniowe otrzymywali kolorowe opaski na nadgarstki. Są co prawda mniej czytelne, imienia albo ksywki raczej się nie wpisze, lecz ogólnie uważam je za o wiele wygodniejsze niż ID noszone na szyi.
Składany program imprezy, o rozmiarach szkolnego zeszytu, został estetycznie wykonany, choć znalazło się w nim kilka literówek i zabrakło niestety opisu punktów programu. O ile niektóre tytuły w tabelce były oczywiste, w stylu „Konkurs wiedzy o Tolkienie”, to na tych typu „Spotkanie w przestworzach” można było się „przejechać” i przeoczyć naprawdę interesujące wystąpienie. Punkt przywołany jako przykład dotyczył akurat sowieckiego programu kosmicznego, na co, sądząc po nazwie, w życiu bym nie wpadła.
Ogólnie, przygotowane sale prelekcyjne, sale do sesji i games room były duże i przewiewne. Żadnego właściwie ścisku, zawsze znalazło się jakieś dodatkowe miejsce, więc nikogo nie odesłano z kwitkiem. Z drugiej strony, akustyka starych budynków ma niestety to do siebie, że nawet zamknięte drzwi nie pomagają wytłumić hałasu z korytarza, przez co czasem trudno było zrozumieć, co właściwie mówi do nas prowadzący. Problem ten jednak pojawiał się sporadycznie i dotyczył jedynie budynku Koszarowca.
KONWENT – CZĘŚĆ WŁAŚCIWA
Konwent zaczęłam od konkursu cosplay. W związku z poranną godziną wszystko wydawało się nieco w biegu i w ogólnym technicznym „rozkroku”, ale atmosfera okazała się w gruncie rzeczy tak kapitalna, że na wszystkie niedociągnięcia gotowa byłam przymknąć oko. Zdecydowanie, był to najbardziej rozśpiewany konkurs cosplay, na jakim zdarzyło mi się gościć. A to przede wszystkim za sprawą mieszkańców Wioski Tolkienowskiej, którzy tłumnie stawili się na scenie. Oczywiście pojawili się też przedstawiciele innych fantastycznych formacji, w tym również uczestnicy prezentujący kostiumy zupełnie oryginalne, oceniane w odrębnej kategorii. Nie zazdroszczę jury konkursu konieczności nagrodzenia ograniczonej, niestety, liczby cosplayerów; poziom był naprawdę wyrównany, zaś zaprezentowane stroje robiły wrażenie pomysłowością oraz drobiazgowością wykonania. Uczestnicy konkursu zostali później zwerbowani do profesjonalnych sesji fotograficznych oraz kręcenia materiału promującego przyszłą edycję konwentu, ale o tym póki co (ci)sza.
Obawiałam się nieco pomysłu stłoczenia zapowiadanych wiosek – tolkienowskiej, wikińskiej i postapo – w jednym miejscu. Wszyscy na kupie i bez charakteru. Okazało się jednak, że ukształtowanie Twierdzy daje możliwość zamaskowania osad między drzewami stanowiącymi pozostałości sadu, zaś strefy postapo, przy opuszczonych budynkach, które idealnie wpisywały się w atmosferę „świata po wybuchu”. Choć akurat ta część najbardziej „kulała” wizualnie, wydaje się, że ma przed sobą ogromny potencjał do wykorzystania na przyszłych edycjach.
Games room znajdował się w Koszarowcu Nr 1. Zajrzałam tam parę razy, przy stolikach dało się znaleźć jakieś miejsce. Wybór gier był moim zdaniem satysfakcjonujący, więc każdy uczestnik mógł wybrać coś odpowiedniego dla siebie. Nie brakowało też osób, które chętnie tłumaczyły zasady, czy przybliżały mechanikę gry. Poza games roomem, nieopodal Koszarowca stał zaparkowany Rebel Game Truck, gdzie przy stoliku można było rozegrać szybką partyjkę „na stojaka”, jeśli ktoś nie miał ochoty przesiadywać w zamknięciu przy rozpieszczającej w ten weekend pogodzie.
Przy Koszarowcu Nr 2, gdzie działały głównie sale prelekcyjne oraz te przeznaczone do sesji RPG (swoją drogą, miejsce nadawało się idealnie na osadzenie tam fabuły jakiegoś LARPa, szczególnie o tematyce „zakład zamknięty”), znajdowała się także Karczma. Po nazwie wnosiłam, że to pewnie dawna kuchnia czy może rozbudowana kantyna, ale nie, był to po prostu rozstawiony przy Szkrabowni (placu zabaw dla dzieci) namiot. Trochę się zawiodłam w pierwszej chwili, jednak jak się okazało, zupełnie niesłusznie. Wybór jedzenia był stosunkowo duży, pracownicy niezwykle sympatyczni, a co więcej, nie żałowali dodatków do sprzedawanych posiłków. Od biedy człowiek mógł się dopchać dodatkowymi ogórkami kiszonymi i przetrwać dzień. Na wybór napojów również nie można było narzekać; poza standardowymi płynami, znalazł się tam między innymi kwas chlebowy oraz selekcja regionalnych piw smakowych (oczywiście tylko dla osób pełnoletnich). Stolików nie rozstawiono wprawdzie za wiele, jednak sprzyjało to atmosferze wspólnego biesiadowania i właściwie nie zauważyłam, aby ktokolwiek stał z talerzem czekając aż jakieś miejsce się zwolni.
Poza konkursem cosplay, największą atrakcją sobotniego wieczoru były niewątpliwie koncerty. Na scenie amfiteatru znajdującego się w granicach zabytku wystąpili: Łysa Góra, Jester i Percival. Uczestników nie trzeba było specjalnie zapraszać, z dziką ochotą roztańczyli się pod sceną. Atmosfera podczas koncertu okazała się absolutnie magiczna i wspaniała. Dawno nie uczestniczyłam w tak energetyzujących wydarzeniach. Po ostatnim bisie wszyscy ruszyli w kierunku Karczmy lub do elfickiej wioski, pośpiewać (w namiocie obok karczmy odbywało się karaoke) czy też zwyczajnie porozmawiać i posiedzieć razem przy ognisku.
FINAŁ
Niedziela, najbardziej leniwy dzień konwentu, również przywitała wspaniałą pogodą. Ostatnie punkty, ostatni obchód po twierdzy oraz stoiskach. Tu jeszcze pozwolę sobie dodać, iż wystawców nie było nie wiadomo ilu, ale wystarczająco, aby zapewnić uczestnikom sensowny wybór. Dodatkowo na terenie obiektu działają stałe stoiska z pamiątkami. Poza standardowymi przedmiotami z turystycznego niezbędnika, typu magnesy na lodówkę czy kartki pocztowe, można było przy nich nabyć także maski przeciwgazowe oraz inne akcesoria przydatne na wypadek niespodziewanej zagłady. Krótko pisząc, Twierdza Boyen to miejsce wprost stworzone do imprez w klimacie postapo.
Pomijając drobne potknięcia, uważam wyjazd na ten konwent za jedną z najlepszych przygód tego roku. Jestem niesamowicie zauroczona miejscem, klimatem i pomysłem. Cieszy mnie sukces tej inicjatywy oraz niezwykle pozytywny odzew ze strony fandomu, który, jak na zaledwie drugą edycję, stawił się naprawdę tłumnie. Przez te trzy dni, na terenie obiektu bawiło się ponad 1 200 osób. Na początku pisałam o paradoksalnie kameralnej atmosferze, do czego chciałabym teraz nawiązać – punkty były tak rozmieszczone, a przestrzeń w granicach murów twierdzy tak duża, że powiedziałabym, iż na imprezie znalazło się może 300, góra 400 osób – żadnego ścisku, kilometrowych kolejek, braku miejsca w salach, deptania sobie po stopach czy przeciskania się do wyjścia. Dla każdego jego własny kawałek na oddech. Jedynie wieczorne koncerty ściągnęły nas wszystkich w jedno miejsce, ale i tu nie mogę napisać, żebyśmy byli ściśnięci jak sardynki w puszce.
Podsumowując: fantastyczny klimat i ludzie – aż szkoda było wyjeżdżać. Twierdza tak mną zawładnęła, że w poniedziałkowy poranek, spiesząc się do pracy, pomyliłam drogę dwa razy. Dawno już nie zdarzyło mi się być pod takim urokiem jakiejś imprezy. Szczerze liczę na kolejne edycje i ich sukces, gdyż potencjał jest ogromny, zaś zaplecze gastronomiczno-noclegowe wprost wymarzone. Trzymam mocno kciuki i do zobaczenia za rok.