W pociągu powrotnym z Pyrkonu Andrzej Pilipiuk powiedział, że po śmierci fan fantastyki trafia na wieczny konwent. Przy czym ci zbawieni chodzą na prelekcje, a ci potępieni zapieprzają jako organizatorzy. Chociaż tekst sam w sobie jest zabawny, totalnie się z nim nie zgadzam.
Bo widzicie, ja kocham organizować konwenty i uważam, że to naprawdę fajny sposób na marnowanie swojego wolnego czasu. To nie jest tak, że robimy te imprezy jako Karna Sekcja Klubów Fanów Fantastyki.
Organizator to w pewnym sensie synonim masochisty, który szarpie sobie nerwy tylko po to, by garstka ludzi po jego imprezie powiedziała “dziękuję”. Jeśli w ogóle może na to słowo liczyć. No bo powiedzcie zupełnie szczerze: jak często dziękujecie komuś za zrobienie świetnej imprezy? O wiele łatwiej zhejtować i rzucić chamski komentarz.
Jestem na miesiąc przed trzecią edycją Arkhamera, na którym w tym roku odpowiadam za część programową. Wiecie, co jest w tym najlepsze? Że w końcu mogę zrealizować swoje pomysły, które co jakiś czas przelewam na (wirtualny) papier w swoich felietonach. W końcu będę mógł próbować zrealizować swoją wizję bloków programowych czy zaprosić tych pisarzy, których uważam za najlepszych na naszym podwórku.
Oczywiście, im bliżej konwentu, tym większy stres związany z organizacją. Czasami trzeba wziąć dzień wolny, żeby załatwić ważną sprawę. Zamiast przerwy obiadowej w pracy robimy sobie przerwę na przygotowywanie konwentu. Tyle że my to lubimy.
Moja przygoda z organizowaniem konwentów zaczęła się w 2007 roku, kiedy razem z dwoma kumplami stwierdziliśmy, że możemy to zrobić lepiej. W ten sposób powstał niesławny Porytkon, konwent, który wszystko chciał robić inaczej. Chociaż nie zmieniliśmy świata, dużo się nauczyliśmy i po dwóch latach przygotowaliśmy konwent, na którym bawiło się ponad 1500 uczestników (na pierwszym Porytkonie było około 100 osób).
Od tego momentu rzadziej lub częściej organizuję lub wspieram organizację konwentów. Nie jestem może Toudim, który macza palce w kilku imprezach rocznie, ale staram się robić swoje. Kiedy w danym roku nie organizuję żadnego wydarzenia, czuję wewnętrzną pustkę. Oczywiście, nie zawsze dotrzymuję do końca (z różnych przyczyn). Ale wniosek jest jeden – ja to po prostu lubię.
Nie mam też wątpliwości, że podobnie czują inni organizatorzy. Gdy takie aktywności przestają sprawiać przyjemność, ludzie po prostu przechodzą na emeryturę fandomową. Kto chciałby zresztą być na imprezie, której organizatorzy nie robią tego z pasji? To najprostszy sposób, żeby położyć konwent lub jego część. Tak stało się z blokiem mangowym na Porytkonie 3 ⅓. Jego szef po prostu nie chciał robić naszej imprezy, ale nie umiał nam powiedzieć nie. Efektem był bardzo słaby blok, który sypał się co chwilę.
Częściej jednak ludzie wycofują się z organizowania konwentów z powodu zwyczajnego braku czasu. Życie bywa bezlitosne i nie zawsze hobby jest w nim najważniejsze. Zorganizowanie konwentu to ogromna ilość poświęconego czasu. Nawet głupie odpisanie na maile może zająć nas bardziej, niż byśmy chcieli. Mi samemu rysuje się na horyzoncie perspektywa wolnego tygodnia tuż przed Arkhamerem, który pewnie będę musiał przeznaczyć na spokojne dopracowanie wszelkich szczegółów imprezy.
Poświęcamy wiele dla swojego hobby, ale lubimy to. Oczywiście, nie każdy jest stworzony do organizacji. Najważniejsza jednak jest chęć robienia i umiejętność wyciągania wniosków z własnych błędów. I mam nadzieję, że nigdy nie traficie na konwent, robiony przez Karną Sekcję Klubów Fanów Fantastyki. To mogłoby być traumatyczne przeżycie.