Dobry start sezonu larpowego zawsze ładnie ustawia nam gry i nastrój na kolejne miesiące. Ten rok zaczął się naprawdę nieźle. W Trójmieście 7 stycznia LubLarp zaczął kolejnym rozegraniem ponoć bardzo udanej Sagi o Ulvedale, tymczasem Warszawa zaczęła 21 stycznia Szemraną Ferajną, autorstwa Łucji Mańk, Macieja Tybusa i Karola Lesiaka. Był to larp w realiach historycznych, opowiadający jeden dzień z życia pewnej praskiej knajpki w roku 1938. Nie mylić z odbywającą się jakiś czas temu Warszawską Faerajną, tak samo jak z sagą changelingową.
Design doc – dość wcześnie opublikowany – był według mnie dobrze zrobiony, czytelny i nade wszystko jasno ukierunkował swoje przesłanie, bez zbędnych udziwnień spełniając zadanie informacyjne. Zachęcił sporą gromadkę osób, które nie dość, że bardzo szybko zapełniły 35 dostępnych miejsc, to i kawałek listy rezerwowej.
Postaci, lokalni mieszkańcy, tak uczciwi, jak i ci czerpiący swe dochody z niezbyt legalnej działalności, po całym tygodniu trudu i znoju spotykali się na potańcówkę w lokalnej knajpie: Pod czarnym kotem. Wszystko to przy muzyce na żywo i z solidnym, klimatycznym wyszynkiem.
Ale po kolei. Jako, że najpewniej ma nastąpić drugie rozegranie owego scenariusza, pozwolę sobie ominąć wszelkie zbędne szczegóły i powiem tylko, że spora jego część toczy się wokół rozgrywek lokalnej społeczności gangsterskiej. Chętni mogą zerknąć na postaci i poczytać o nich, ja jednak od siebie wiele nie dodam poza tym, że są one różnorodne i niemal każdy znalazł coś dla siebie.
Sam larp zaczął się punktualnie. Lokacją było studio w przytulnej praskiej kamienicy, akurat oddające stosowne warunki i klimat. Może dało się poczuć pewne niedobory mebli, ale łatwo ten fakt uzasadnić charakterem lokalu, w którym burda jest codziennością.
Spotkanie poprzedziły (poza poprzednio dniowym beforkiem) warsztaty: najpierw taneczne – bardzo zacne i fachowo poprowadzone, później zaś mechanicznie i relacyjne. Sam larp potrwał około pięć godzin. Bardzo udany, sympatycznie i solidnie zrobiony chamber, wprowadzający w klimat i nieprzeładowana specyfika. Każdy, nawet nie znając realiów praskich w latach dwudziestych i trzydziestych, mógł bez problemu wcielić się w rolę. Pomogły w tym nie tylko dobrze napisane karty, ale również solidnie dawkowane (mniej niźli ja preferuję dać, ale jednak w sporej ilości) materiały historyczno-społeczne.
Larp był naprawdę bardzo ciekawy, przypuszczam więc, że potencjalny reload przyciągnie spore grono nowych graczy. Mógłbym roztrząsać jeszcze pewne detale, ale nie sądzę by miało to sens – po pierwsze by nie spoilować potencjalnym graczom, po drugie zaś – współpracowałem już z dwójką z MG tego larpa i po prawdzie nie wyobrażam sobie, by wypuścili projekt słabszy niż co najmniej solidny. Produkcja ta stała dużo wyżej niż przeciętny chamber, które i tak same w sobie stanowią kategorię pełną perełek. Pozwolę sobie omówić jeszcze trzy kwestie poboczne, ale najpierw krótki przerywnik ze zdjęciami.
Skoro już omawiam Ferajnę, pozwolę sobie szerzej wspomnieć o trzech elementach, jakie w sobie zawierała, a jakie uważam za cenne ciekawostki lub źródła inspiracji.
Po pierwsze mowa o materiałach dotyczących strojów. Pojawiają się one przy coraz większej ilości larpów, jako inspiracja lub wytyczne, co pozwala współtworzyć również pod względem wizualnym bardziej jednolite społeczności czy grupy. Wielokrotnie są to galerie w Pintereście, często bardzo dobrze zebrane (jak choćby materiały tegorocznego Angsta na Art East), choć czasami dużo bardziej losowe.
Sam, jako symulacjonista, cenię bardziej precyzyjne materiały, szerzej opisujące również tekstowo propozycje i/lub wymagania. Są one bardziej przejrzyste i ze swej natury bardziej dokładne. Wymaga to pewnego większego nakładu pracy, ale mamy w naszych grupach sporo specjalistów od strojów, kostiumologów i kostiumografów mogących nam pomóc. Taka forma tworzenia materiału jest mi bardzo bliska.
Kolejna kwestia to jedzenie i picie. Na większość warszawskich larpów, na jakich byłem w ciągu ostatnich czterech lat, głównie mimo wszystko chamberach, żywienie – w tym często ciepłe posiłki – stanowiło element oczywisty i bezdyskusyjny. Czasem bywało po prostu dostępne i dobre, ale niejednokrotnie, zwłaszcza na Zad’nahalach Damiana Duraja, na larpach japońskich w Budojo, czy w projektach mojego rodzimego Sabat Teamu było ono jednocześnie klimatyczne, dostosowane do epoki lub settingu, a nade wszystko budowało nastrój. Słychać czasami głosy, że gra zaledwie cztero-, pięciogodzinna nie wymaga przecież posiłku. Nie zgadzam się z tym, stojąc na stanowisku, że jedzenie jest potężnym budulcem nastroju: nie tylko przez smak, ale i zapach, wygląd. A nade wszystko larp jest zajęciem potężnie wysysającym energetycznie i taki drobiazg, jak możliwość zregenerowania się, znacząco poprawia jego odbiór. Wykorzystanie fabularne napotkaliśmy i na Ferajnie. Bowiem pożywienie i “alkohol” nabyć można było tylko na krechę, którą należało, wraz z zakończeniem larpa, spłacić. To wyjście zbudowało klimat i nakręciło wiele relacji między postaciami. Co więcej – mechanika spożycia alkoholu ładnie zbudowała w mojej opinii ciekawą symulację tego wieczoru.
Dla ciekawych załączam plik z mechaniką.
Chyba tyle. Było warto. To był dobrze spędzony dzień. Zachęcam gorąco, by pojawić się Pod czarnym kotem, jeśli ponownie będzie okazja.