Październik to już właściwe końcówka sezonu konwentowego. Między imprezami mamy dłuższe odstępy czasu i jest chwila na oddech. Może niekoniecznie brakuje nam zespołu napięcia przedkonwentowego, ale z pewnością brakuje nam wyluzowanej atmosfery oraz tych naprawdę świetnych kolczyków, które widzieliśmy u kogoś na stoisku i doszliśmy po miesiącu do wniosku, że byłyby idealnym prezentem na imieniny, urodziny, Mikołajki czy Święta. Tu z pomocą przychodzą Warszawskie Targi Fantastyki.
WTF, czyli o co tu właściwie chodzi?
Warszawskie Targi Fantastyki to w tej chwili jedyna w Polsce impreza o charakterze targowym, której misją jest popularyzowanie różnorodności i kreatywności, w tym szczególnie poprzez promowanie oraz wspieranie młodych, rozwijających się firm funkcjonujących na fantastycznym pograniczu biznesowym.
Jeśli pamiętacie, pierwsza edycja była organizowana dwa lata temu w Babce do wynajęcia (budynku niedaleko Arkadii). Impreza okazała się strzałem w dziesiątkę i pamiętam, że wielu wystawców było bardzo zadowolonych z tej inicjatywy. Podobnie zresztą jak uczestników. Rok później wydarzenia nie udało się powtórzyć, ale w tym – wróciło z rozmachem.
Edycja 2017 odbyła się w Domu Towarowym Braci Jabłkowskich, w ścisłym centrum Warszawy. Sam budynek, choć z zewnątrz nieco zamaskowany przez ogrodzenie, remontowe rusztowania oraz folie, robi naprawdę pozytywne wrażenie. Przestronny hol, klatka schodowa, nad którą dominują ogromne okna witrażowe, schody ruchome (sic!) i dwa piętra pełne czego tylko dusza fantasty zapragnie.
Stoiska, stoiska i jeszcze raz stoiska
Aż nie wiem od czego zacząć, tyle tego było. Naprawdę. Pierwsze co widział człowiek po wjechaniu na I piętro to stoiska (na II piętrze zresztą to samo), a potem mierzył się z galopującym oczopląsem i nerwowo ściskał portfel. Na targach pojawiło się ponad 100 wystawców. Niektórzy już całkiem znani i bliscy fandomowemu sercu, inni dopiero stawiający swoje pierwsze kroki i czasem, tak z marszu właściwie, to serce kradnący zupełnie.
Przy stoiskach można było znaleźć dosłownie wszystko i każdego. Na pierwszym piętrze urzędowała Barbara Karlik, harfiarka, której koncert był jedną z atrakcji towarzyszących targom. Ze stolika obok łypała okiem bajecznie rzeźbiona czaszka jelenia. Parę kroków dalej rozstawili się specjaliści z nerdowskimi wegekosmetykami. Dzięki ich produktom można pachnieć zmysłowo, bzem i agrestem, lub jak Rosomak Kanadyjski, czyli “jodłą, pomarańczą i zajebistością” – jeśli wierzyć opisowi.
Nieopodal przytulny kącik znaleźli wielbiciele mangi i anime, wystawcy puchatych “stworków” do kolekcjonerskiej adopcji, a amatorzy innego rodzaju przytulności – takiej z pazurem – również nie odeszli stamtąd z pustymi rękami. Nie zabrakło też stoisk z torebkami, podręcznymi fantami, odzieżą, które niejednego fantastę ubrały.
Po drugiej stronie dominowały stoliki z figurkami i ozdobami rzeźbionymi w drewnie oraz biżuterią w klimacie wikińskim. Po sąsiedzku – akcesoria skórzane, odzież alternatywna, a przy okazji coś do dekoracji wnętrza – plakaty i obrazy. Gdzieś pośrodku tego układu znajdował się też Torbacz Wombat. W dodatku z ciastkami. Nie ukrywam, że filozofia życiowa Torbacza Wombata jest bardzo mi bliska, podobnie jak ciastka, więc możliwość krótkiej rozmowy i wyposażenia się w fizyczne manifestacje reprezentujące ten światopogląd była dodatkowym bonusem.
Ale nie tylko stoiska…
Drugie piętro było zajęte w dużej mierze przez games room, a po drugiej stronie, księgarnię oraz Strefę Autografów, gdzie co dwie godziny zmieniali się dyżurujący autorzy. Wśród nich znaleźli się między innymi Robert J. Szmidt, Robert Wegner, Marcin Przybyłek, Andrzej Pilipiuk, Rafał Kosik czy Magdalena Kozak. Swoją bazę mieli tam też Nocarze i Renegaci, sprytnie maskujący się w cieniu klatki schodowej.
Obok games roomu znajdowały się stoiska promujące przyszłoroczne imprezy jak choćby majowa Cytadela pod Warszawą czy wrześniowa Twierdza w Giżycku. Zjawiła się też Awangarda, a i roll-upów promujących zbliżający się Falkon nie zabrakło.
Nie samymi zakupami człowiek żyje
Strefa gastro znajdowała się na parterze budynku. Do jedzenia oczywiście typowy fast food, spod znaku burger i frytki, ale też kolorowe makarony wyrabiane na miejscu, czy kołacze węgierskie (wytrawne i na słodko). Nie brakowało kawy, herbaty – nawet takiej z żelkami i w ogóle – czy wyboru piw kraftowych.
Część uczestników wybrała się na Alternative Fashion Show, który po raz pierwszy opuścił Toruń. Pokaz mody alternatywnej odbywał się w Klubie Hybrydy, dwie ulice dalej od Domu Towarowego Bracia Jabłkowscy. Uczestnicy mieli okazję zobaczyć propozycje ośmiu projektantów, adresowane do kobiet oraz mężczyzn. Imprezę prowadził Roch Siemianowski, którego niektórzy pewnie lepiej kojarzą ze słyszenia, jako lektora audiobooków.
Nie wszystko złoto co się świeci
Myślę, że wybór był naprawdę duży, a sama impreza okazała się idealną okazją do spotkań i rozmów na każdy niemal temat. Oczywiście wspomniana strefa gastro znajdująca się na parterze, pod stoiskami, była źródłem nieustannych zapachów smażenia. O ile w pierwszej chwili zapach zmuszał żołądek do zabrania głosu w sprawie posiłku, o tyle później zrobił się przytłaczający i męczący.
Przewijające się tłumy zagęszczały dodatkowo atmosferę i czasem blokowały przejście w najwęższych segmentach – przy schodach ruchomych. Tu największy problem miało, jak sądzę, stoisko z gorsetami. Brakowało miejsca do przymiarki bez jednoczesnego blokowania przejścia ludziom wokół stoiska. Przemieszczanie się przy tych przewężeniach z wózkami dziecięcymi, na wózkach inwalidzkich czy o kulach też do najłatwiejszych nie należało.
W przypadku realizowania kolejnej edycji w tym samym miejscu, w tych wąskich segmentach powinny znajdować się krótsze stoliki wystawców z towarami, które nie są absorbujące “przestrzennie”. Myślę o krótszych stolikach także ze względu na to, że niektórzy wystawcy nie byli w stanie stanąć za swoimi stolikami czy choćby usiąść z boku, a spędzenie 10 godzin na nogach w jednym punkcie to nie jest małe wyzwanie.
Zaczepiając ten wątek, czuję się jakbym miała lekką manię prześladowczą, ale o dziwo, i na Warszawskich Targach Fantastyki dopadł mnie hardbass. Nieco ciężko w to uwierzyć i nie jestem pewna czy to te same Gopniki czy też inni przedstawiciele szkoły słowiańskiego przykucu, jednakże byli podobnie głośni i wszechobecni co na Twierdzy. Lubię kiedy na imprezie są elementy animowania uczestników, acz zdecydowanie nie tą metodą.
Pomimo tych niedogodności, imprezę uważam za naprawdę udaną. Osoby poszukujące czegoś dla siebie czy prezentu dla kogoś z fantastycznymi upodobaniami z pewnością nie były zawiedzione. Szczególnie jeśli polowały przy okazji na autografy ulubionych pisarzy. Targi, w ciągu tego jednego dnia i przy drugiej zaledwie edycji odwiedziło ponad 2 177 osób (nie wliczając w to dzieci ani wystawców), co zdaje się mówić o sukcesie tego wydarzenia samo za siebie.