W nawiązaniu do relacji z tegorocznego Falkonu, która została opublikowana już jakiś czas temu, powstał jeszcze jeden, nieco bardziej krytyczny tekst.
***
Falkon był moim pierwszym konwentem, takim z prawdziwego zdarzenia, i w moim krótkim doświadczeniu konwentowym jest jedynym, który odwiedzam co roku, począwszy od 2012 r. W prywatnym kalendarzu nie mam drugiej takiej imprezy, na pewno nie pod względem stażu. Nikogo nie powinno więc zaskoczyć wyznanie, że Falkon zajmuje szczególne miejsce w moim fandomowym sercu. Nie oznacza to jednak, iż pewne “wypadki przy pracy” z tej sympatii przemilczę.
Dzień dobry, czy to kolejny Failkon?
Falkon nie miał, niestety, w tym roku zbyt wiele organizacyjnego szczęścia i od samego niemal początku szło mu jak po grudzie. Pierwsze czym w pewnym sensie podpadł to zmiana terminu. Zgoda, nie wynikało to z winy organizatorów. Domyślam się, że przy warunkach dyktowanych przez Targi Lublin mógł to być faktycznie najlepszy wybór z możliwych.
Na nieszczęście wcześniejszy termin niefortunnie zbiegł się z innymi dużymi imprezami, które przyciągnęły uczestników w inne zakątki kraju. Po rozkwicie wielu różnorodnych wydarzeń, mamy w fandomie problem z pokrywaniem się terminów, o czym zresztą pisał Diabeł w jednym ze swoich felietonów.
Przy utrzymaniu obecnego tempa rozwoju imprez krajowych, może okazać się, że Falkon będzie musiał konkurować z więcej niż jedną dużą weekendową atrakcją. Co więcej, będzie musiał intensywniej popracować nad ofertą, gdyż tegoroczna odsłona powalającego wrażenia nie zrobiła.
662 upadki Falkonu, czyli demoniczna organizacja
Akredytacja co do zasady szła sprawnie. Mimo dużych i strasznych, na pierwszy rzut oka, kolejek w piątkowych godzinach szczytu, można było się “zaokrętować” w jakieś 20-30 minut. W swoim akredytacyjnym ogonku nie napotkałam żadnych problemów, acz wiem (z relacji na żywo odbywającej się po sąsiedzku), że niektórzy z twórców programu nie znaleźli się na listach. Podobno zawiódł Excel. W tym wypadku również nieszczególnie można mieć pretensje. Komu nie ześwirował nigdy pakiet Office, niech pierwszy rzuci licencją.
Sytuacje problemowe udawało się w miarę szybko rozwiązać. Niemniej zapowiadało się, iż kot Licho (maskotka jednej z poprzednich edycji) zbudził się ze swojej drzemki, przeciągnął, machnął puchatym ogonem i rozwiązał worek niefortunnych zbiegów okoliczności oraz zwyczajnego pecha.
Wolontariusze starali się jak mogli, ale w niektórych kwestiach za wiele nie wiedzieli. Większość zaistniałych problemów rozwiązywana była telefonem do kogoś wyżej… bądź notatką pozostawioną do publicznej wiadomości.
Wystawcy bardzo długo nie mogli się doczekać rozpiski stoisk. Wielu z nich przed startem wydarzenia praktykuje umieszczanie mapki hali z oznaczeniem, gdzie można ich szukać. Organizatorzy zapewniali, iż takie pojawią się na dzień przed konwentem, ale ostatecznie, po wielu zapytaniach, zostały opublikowane dopiero w godzinach późnych czwartkowego popołudnia. I nie nazwałabym ich czytelnymi. Ani szczególnie edytowalnymi.
Zawiódł też „rozkład jazdy”, który co prawda wydrukowano na dużym kawałku papieru, ale prezentował się niezwykle skromnie. Być może młodzież nie miała aż takiego problemu z jego rozczytaniem. Jako seniorka 30+, korzystałam z wydrukowanej w domu wersji roboczej programu, gdyż z tą otrzymaną przy akredytacji sobie nie radziłam.
Tu również widzę pole do manewru dla psotnych łap Licha. Uprzejmie doniesiono mi jednak, że powodem takiej wizji artystycznej programu był fakt, iż osoba, która miała się tym zająć, zrezygnowała w ostatniej chwili i trzeba było przygotować tabelki do drukowania zupełnie na partyzanta. Jeśli tak, można to w zasadzie wybaczyć – czynnik ludzki jest najbardziej zawodny, a wiadomo – kto sieje ASAPy, ten zbiera FAKAPy.
Dodatkowo, opis paneli znajdował się na odrębnym arkuszu o formacie A5, w bliskim sąsiedztwie ulotek dotyczących Kids Zone czy “godzin pracy” wioski Stalkerów. Nie tylko w moim przypadku trafił on odruchowo do przegródki “reklamy” i zaginął w świadomości na jakiś czas.
Dobrych rad kilka
Skoro wałkujemy temat programu, czy nie możemy mieć rozkładu jazdy z opisem punktów rozpisanego godzinowo zamiast blokowo? Jest pewnie tak, w wielu przypadkach, że sprawdzamy sobie określony blok i tylko ten blok oraz ewentualnie sąsiadujące. Myślę, iż warto byłoby spróbować zrobić rozpiski godzinowe, gdyż istnieje spora szansa, że ktoś, rozważając następny punkt, przynajmniej rzuci okiem na coś, na co w tabelce nie poświęciłby uwagi.
Od lat mamy prelekcje w namiotach. Czasem jest tam głośno, bo jeżdżą samochody albo pracuje pompa tłocząca ciepło. Czasem zimno, niezależnie od wpuszczanego nagrzanego powietrza. Niezmiennie jednak jest tam w pewnych porach jasno i to nie z powodu oświetlenia sztucznego, lecz słońca. Kilka razy zdarzyło mi się być tam na prelekcji i zobaczyć… no właśnie, nic nie zobaczyć. Poza prowadzącymi. Prezentacje znikają na jasnych ścianach namiotu. Niby prelegent może zjawiskowo pięknie przedstawić, co jest na slajdach, ale po pierwsze, niektórym rzeczom pismo służy, a po drugie, ja bym jednak chciała na prelekcji o wybuchaniu gałek ocznych to po prostu zobaczyć. Szkoda też pracy prowadzących, którzy poświęcili czas na przygotowanie materiałów, z których nie mogą skorzystać. Konwentowy budynek był typowo targowy, co z definicji oznacza problemy z pomieszczeniami, acz przy odrobinie dobrych chęci oraz dodatkowej chwili pracy nad programem, do namiotu można byłoby przed zachodem słońca wpuszczać tych, co mają głównie gadane, a wieczorem tych, co mają prelekcje z prezentacjami.
Spotkania odbywające się na hali, szczególnie na takiej, gdzie mamy scenę, na której głównie dzieje się coś głośnego, nie należą do najłatwiejszych w przekazie, ani w odbiorze. W ubiegłym roku, w postawionej z “kartonu” zagrodzie, odbyło się kilka prelekcji, które choć bardzo ciekawe, momentami były zupełnie niesłyszalne (np. Astrofaza). Rozumiem, że jest problem z miejscami w budynku i jest on przewidziany głównie do wydarzeń targowych, ale robienie prelekcji na pół gwizdka mija się trochę z celem.
Rozwiązaniem jest, być może, przeniesienie niektórych punktów programu do konwentowej szkoły. Pewnie znajdą się tacy, co będą narzekać, że muszą iść całe 10 minut (czas stania na światłach wliczony) do budynku po drugiej stronie ulicy na prelekcję. Wydaje się to jednak lepsze niż 50 minut frustracji w stylu: siedzę na ciekawej prelekcji, która ma ilustrowany podkład, ale go nie widzę i nic nie słyszę. Szczególnie warto to rozważyć, mając na uwadze, iż uczestnicy bloku RPG byli bardzo zadowoleni z poziomu oraz jakości odbywających się tam prelekcji – merytorycznie i technicznie (widzialność i słyszalność przede wszystkim).
Podobny problem występuje też z antresolą. Czasami nie można usłyszeć nic z toczącego się tam spotkania. W tym roku powracającym zaburzeniem dźwiękowym były gopniki. Hardbass dosięgnie was wszędzie… ale czy naprawdę musi? Czy nie można ograniczyć szlaków wędrówek tego konwentowego folkloru albo chociaż wyciszyć w momencie przechodzenia przez miejsca newralgiczne? Ekipa ta jest dla niektórych pocieszna i niech tam sobie animuje tych, co lubią takie klimaty – osobiście, widząc ich co imprezę, jestem zwyczajnie zmęczona i zirytowana powtarzającym się “umpa umpa” oraz przaśnymi zawołaniami.
Ostatni pisk programu
Jeszcze przed pojawieniem się wstępnej wersji programu można było usłyszeć pierwsze “szmery” w środowisku, że ludzie, którzy od lat współpracowali przy tworzeniu imprezy, zostali odesłani z kwitkiem. Nie chcę tu dyskutować z decyzjami personalnymi czy tymi dotyczącymi zawartości programu. To kwestia wizji organizatorów wyłącznie. Zasadniczo pochwalam również ideę wprowadzania świeżej krwi do fandomowego krwioobiegu. Po pierwsze, mamy okazję poszerzać swoje horyzonty, a po drugie, i najważniejsze, nie musimy słuchać w kółko o tym samym. Jednak mając na uwadze liczbę oraz sposób prowadzenia na przykład paneli, należałoby się zastanowić, czy w sytuacji, gdy są liczne zmiany kadrowe, warto forsować udział zupełnie nowych prelegentów.
Dostaję wysypki, kiedy osoba prowadząca spotkanie, zamiast utrzymywać się w roli animatora tego spotkania, zaczyna w nim uczestniczyć w taki sposób, że masz wątpliwości czy to gospodarz, czy uczestnik dyskusji. Prowadzenie panelu nie jest sprawą łatwą, jasne, czasem nie wychodzi pomimo najszczerszych chęci, ale jeśli widzę tego samego prowadzącego, który nie może zapamiętać, że jego rolą jest animowanie uczestników panelu do dyskusji, a nie odpytywanie kolejno, jak uczniów na lekcji, to chcę wiedzieć, po co to w ogóle robimy? Gorsze jest już chyba tylko przydzielenie do tej roli osoby nie mającej zupełnie pojęcia o temacie polemiki i zadającej pytania, od których aż zęby bolą. Zdarza się, iż czasem ktoś z różnych przyczyn nie może być na miejscu. Ale czy naprawdę trzeba brać kogoś z “ulicznej łapanki” do prowadzenia panelu? Z reguły w takich składach do wymiany myśli trafia się co najmniej jeden wyjątkowo wygadany egzemplarz, który jest w stanie rozkręcić dyskusję. I nie ma potrzeby szukać kogokolwiek na siłę.
Skoro już o panelach mowa, to dodam jeszcze, że wciśnięcie ich do programu w godzinach 22:00 – 00:00 jest przede wszystkim męczące – tak dla gości, jak i słuchaczy. Poza tym, znacznie utrudnia wyciągnięcie tych pierwszych na wspólne świętowanie w konwentowej knajpie, co jest swego rodzaju tradycją falkonową i co mocno uległo zachwianu przy tej edycji.
Były też zalety
Nie chcę tylko nawrzucać negatywnych opinii na temat imprezy i sobie pójść bez dodania kilku słów o dobrych stronach tej edycji. Dzięki niezwykle pomyślnej pogodzie jak na październik (ponad 20⁰C), strefa gastro mogła wyjechać – dosłownie – przed budynek Targów. Plac przed wejściem głównym zajęły budki, food trucki oraz namiot ze stołami i ławkami. Szczególnie wieczorową porą dodawało to Falkonowi nietypowej, biesiadnej i bardzo swojskiej atmosfery.
Myślę, że to dość unikatowe doświadczenie – z pewnością będę miło wspominać tę edycję pod tym kątem. Zakładam jednak, że jest to niestety nie do powtórzenia w listopadzie (choć różnie może być, biorąc pod uwagę prognozy pogody oraz ostatnie wskazania termometru) i przy powrocie Falkonu na swoje miejsce w kalendarzu, znów pojawi się problem, gdzie upchnąć gastro i co zrobić ze sceną.
Do moich uszu dotarły też bardzo pochlebne opinie dotyczące działalności Kids Zone czy bloku RPG (w szkole konwentowej). Powróciła również scena, umieszczona daleko od strefy gastro. Parę edycji temu bliskość obu obiektów stanowiła nie lada problem ze względu na tłok. Zrezygnowano też z zeszłorocznego modelu głosowania na cosplayerów, to jest “prezentowania” ich w tłumie, na hali wystawców.
Podsumowując
Jeśli problemem są przepychanki u władzy, bo komuś lekko uderza sodówka od jej nadmiaru (choćby problemy oficjalnych fotografów imprezy z koordynatorem), to powinny zostać ukrócone. Jesteśmy fandomem. Jedną wielką rodziną, w której mamy nielubianych wujków, ciocie czy kuzynów. Tak to już w rodzinie bywa. Nie zmienia to jednak faktu, że do zrobienia jest ważna impreza i zamiast kopać się po kostkach, warto byłoby przełożyć tę energię na bardziej budujące działania.
Tworzymy bardzo zacny konwent, który niezmiernie lubię i w przypadku którego wyjątkowo smuci mnie fakt, że dzieje się źle. Rozumiem, iż zmiany są nieuchronne, potrzeba czasu na dotarcie się. W moim przekonaniu jest to moment, kiedy doświadczeni organizatorzy powinni czujniej nadzorować przebieg poszczególnych procesów; mieć nieco lepszy plan niż partyzantka, kiedy wykrusza się człowiek odpowiedzialny na przykład za wygląd programu.
Przypominam, wszystko to wydarzyło się podczas dziewiętnastej edycji, więc jeśli to jest przygotowanie do jubileuszowej dwudziestki, to może warto zebrać feedback i poważnie się zastanowić, jak do tego wszystkiego doszło. I jak to powstrzymać.