Co jakiś czas w fandomie dochodzi do dramy. A to Komuda napisze homofobicznego paszkwila, a to Pilipiukowi zostanie cofnięte zaproszenie na konwent, a to okazuje się, że w organizacji larpowej prawnikiem jest działaczka Ordo Iuris… Modne stało się mówienie o cancel culture, rzekomo mającym na celu zniszczenie działalności tych osób i odebranie im wolności słowa.
Dla niektórych wolność słowa jest ostateczną wartością, za którą teoretycznie są w stanie oddać wszystko. Nawet swoją godność. Rzecz tylko w tym, że zwykle tym ludziom nikt godności odbierać nie chce. Zarazem to oni chcą wolności do odbierania godności innym, odmawiając komentatorom prawa do piętnowania takiej postawy. Bo kiedy tylko ktoś podda ich działania i słowa krytyce, najlżejszej karze, jaka może kogokolwiek spotkać za naruszenie czyjejkolwiek godności, od razu uruchamiany jest protokół “Hurr durr, cancel culture”.
Idealnym przykładem jest tu opowiadanie Jacka Komudy z Nowej Fantastyki, za które słusznie posypały się gromy w stronę redakcji i pisarza. Jeśli nie pamiętacie, to pozwólcie, że przypomnę. W lipcu 2020 czasopismo opublikowało opowiadanie “Dalian, będziesz ćwiartowany”, które powielało wiele stereotypów o gejach, w tym ten najbardziej szkodliwy, o geju pedofilu.
W idealnym świecie opowiadanie nie zostałoby opublikowane w żadnym periodyku. Ale zostało, a wiele oburzonych osób postanowiło wyrazić swoje niezadowolenie z tego faktu. Postanowiło skorzystać ze swojej wolności słowa i przekazać wydawcy, że nie chce takich paszkwili w periodyku. Jackowi nie przekazali, bo jemu i jego fanom włączył się protokół oblężonej twierdzy. Wszelka krytyka? Objaw cancel culture!
Dzisiaj wiemy, że w związku z tymi wydarzeniami Jacka nie spotkała żadna przykrość. Wydawca kwiczał z radości, bo o jego pisarzu zrobiło się głośno za darmo. Kto miał nie kupować Komudy, nie robił tego od dawna. Kto go nie znał… być może jakaś część osób została ostrzeżona, że nie jest to pisarz, którego treści chcą kupować. Ale w sumie to tyle.
Podobnie cała burza o Pilipiuka na Konline, która jest pokazem małostkowości pisarza. Otóż Andrzej obraził się, że mała impreza online zdecydowała się cofnąć mu zaproszenie (które było efektem problemów komunikacyjnych wśród organizatorów). Zamiast przełknąć to jak prawdziwy mężczyzna, zaczął toczyć boje w internecie, aby bojkotować Konline.
Zresztą, w pewnym stopniu to mu się udało. Wielu jego kolegów pisarzy odmówiło finalnie pojawienia się na konwencie Avangardy. Jego głównym narzędziem było kłamstwo i wmawianie ludziom, że przecież on jest takim miłym facetem i nikomu by krzywdy nie zrobił. Pilipiuk nawoływał do scancelowania Avangardy, która zwyczajnie nie chciała go na swoim konwencie.
Cancel culture jest z nami obecne chyba od zawsze. Jedyną różnicą jest to, że wcześniej nazywaliśmy je zwyczajnie ostracyzmem. Pięknym przykładem osoby, która nie jest mile widziana na konwentach, jest Przewodas. Tajemnicą poliszynela jest to, że nikt nie chce Lewandowskiego na imprezach. Z różnych powodów – dla jednych jest bucem i chamem, dla drugich ważniejsze są jego obrzydliwe, z punktu widzenia części osób, poglądy, dla trzecich istotne jest jeszcze co innego.
Można oczywiście uważać, że należy oddzielać poglądy autora od jego twórczości. Pytanie mam tylko jedno. Co zrobić w momencie, gdy autor swoje poglądy bezpośrednio przelewa na swoją twórczość? Zarówno Pilipiuk, jak i Komuda, nie ukrywają, że ich książki są przepełnione ich poglądami. Czy wolność słowa, wolność artystyczna jest immunitetem wobec jakiejkolwiek krytyki? Czy ludzie, którzy są poniżani na każdym kroku, powinni schować swoją wolność słowa w imię dobrego samopoczucia jakiegoś twórcy?
Wspomniałem też na początku o larpowym oddziale Ordo Iuris, który nawet chciał nakręcić film dokumentalny o cancel culture. Całość skończyła się na absolutnie niczym. Wielkie grożenie, że firma będzie musiała się zwinąć, miało taki finał, że pół roku po burzy dalej działa i organizuje larpy. Być może stracili licencję na Witchera, ale straszne cancel culture nie sprawiło, że zniknęli.
Na zachodzie zdarzyło się kilka razy, że ktoś naprawdę zniknął z radaru. Najbliższym mi przykładem jest Adam Koebel, który na jednej ze swoich streamowanych sesji postanowił dokonać robogwałtu na postaci jednej z graczek. Następnie plątał się w przeprosinach i finalnie podjął decyzję, żeby się wycofać z życia RPGowego. Obecnie zajmuje się robieniem fotografii i chociaż gra w RPG, to na samej scenie się już nie udziela. Jego próba powrotu spotkała się z wielkim oburzeniem.
Największą różnicą między domniemanym w Polsce cancel culture a faktycznym scancelowaniem kogoś jest świadoma decyzja danej osoby o odejściu z życia publicznego. Dzieje się tak zwykle z powodu hejtu, który wylewa się na “cancelowaną” osobę. Tylko że to nie do końca tak, że to coś nadzwyczajnego. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy w życiu nie wylał swojej frustracji na coś. Nie ma znaczenia, czy zrobił to w sieci, czy w domowym zaciszu. Sieć tylko dodaje możliwość dotarcia do innych osób.
Oczywiście, nie bronię tu hejtu. Nie jest jednak tak, że cancel culture wymyśliło hate w sieci. Wszak “stare przysłowie” mówi “haters gonna hate”. To choroba internetu, ale wynikająca z problemów ludzkości w całości. Zresztą, obie strony pyskusji zwykle mają problem z hejterami i na jednego rzeczowego rozmówcę trafi się dziesięciu krzykaczy, z których 90% używa fake kont albo zasłania się anonimowością w sieci.
Cancel culture w rozumieniu wycięcia osoby z życia publicznego poprzez nawoływanie do bojkotu najzwyczajniej nie istnieje. Ani Pilipiuk, ani Komuda nie zniknęli z życia fandomu. Dalej sprzedają książki, dalej są zapraszani na konwenty. Mnie osobiście cieszy, że przez każdą kolejną burzę tego typu zwiększa się świadomość ludzi o tym, jakie poglądy reprezentują ich idole. Być może część z nich dzięki temu podda się refleksji, czy na pewno chce w jakikolwiek wspierać takiego autora.
Wolność słowa nierzadko używana jest jako wytrych, aby obrażać innych. Pewna grupa broni jej dopiero wtedy, kiedy pojawiają się protesty przeciwko skandalicznej treści. Gdyby ci ludzie w jakikolwiek sposób szanowali wolność słowa, uszanowaliby to, że ktoś ma prawo poczuć się urażony. Na tym wolność słowa właśnie polega. Na wolności wypowiedzi. Dużo ludzi jednak zapomina, że wolność słowa, tak jak i wolność jednostki, kończy się w miejscu, w którym dzieje się krzywda drugiej osobie. I o tym drodzy czytelnicy, pamiętajmy.