Sympatyczny, pełen pozytywnej energii, wywołujący szczery i szeroki uśmiech – zazwyczaj te określenia odbieram jako skrajnie pejoratywne, kojarzące się ze śpiewami przy ognisku, jedną wielką rodziną i pyszną zabawą. Tym razem jednak odbierają należne im znaczenie. Brwikon to pod wieloma względami jeden z najlepszych konwentów ostatnich lat. A mieliśmy do czynienia dopiero z trzecią edycją! Tym razem pod hasłem: cyber-punk.
Organizacja
Ta świetna atmosfera, która już na wejściu na Brwikon ochlapuje niczego niespodziewającego się i bogu ducha winnego Gargamela i jakoś zmusza go do tego, żeby przez trzy dni chodził z uśmiechem, jest zasługą m.in. organizacji. Ekipa z Brwinowa jest zdrowo walnięta: zdecydowali, że zrobią konwent, podzielili pomiędzy siebie zadania, każdy te zadania wykonał, nikt się z nikim nie kłócił, wszystko zostało zrobione na czas… I jeszcze cała ta ekipa przyszła na konwent zadowolona i zrelaksowana! Można było usiąść z organizatorami i pogadać – bo jakoś nie musieli ganiać niczym chomiki, które mają na pieńku ze swoim kołowrotkiem, bo wszystko im się w cholerę posypało. Na jakim innym konwencie tak jest?
Oczywiście można tu siać defetyzm, że niby zadziało się tak dlatego, że konwent mały i że przyjechało raptem 800 osób. Ale tam w tym Brwinowie naprawdę dziwnie jest, oni działają z niepokojącą precyzją seryjnych morderców i z podobną pasją. Przecież ci szaleńcy, jak nie robią konwentu, to organizują spotkania Klubu Fantastyki i Maratony Filmowe. Myślę więc, że spokojnie poradziliby sobie i ze znacznie większą ilością uczestników.
Plusy przesłaniają minusy?
Na każdym konwencie jest tak, że na coś trzeba ponarzekać. Na Brwikonie słyszałam od kilku osób marudzenie, że nie podoba im się kwestia noclegowa.
Fakty wyglądają tak: Brwikon, decyzją dyrekcji szkoły, odbywa się na ściśle wydzielonej powierzchni tejże szkoły. Powierzchnia ta do dużych nie należy (co ma tę zaletę, że nie trzeba się za wiele nabiegać, żeby przenieść się z jednego punktu programu na drugi), w dodatku logistyka rozłożenia pomieszczeń typu sala konkursowa, sala prelekcyjna, games room, sleep room ustalana była z dyrekcją. W związku z tym sleep room został połączony z games roomem: o 22:00 kończył się program, szkoła była zamykana, games room zamieniany był w sleep room. A od 8:00 zaczynało się życie konwentowe i sleep room znów przemieniano w miejsce do gier, a swoje rzeczy uczestnicy przenosili do szatni. Ponadto z faktu, że szkołę zamykano o 22:00 wynika proste równanie: Brwikon to konwent 100% bez procentów: na terenie szkoły obowiązuje kategoryczny zakaz spożywania alkoholu, a do knajpy się też nie wyskoczy, bo się już nie wróci. Czyli bardzo higieniczny konwent: koniec programu, można jeszcze pogadać ze znajomymi, łazienka i spać 8 godzin!
A na serio: ja akurat na Brwikonie nie nocowałam, ale usłyszałam dwa rodzaje opinii od ludzi, którzy nocowali. Jeden rodzaj dotyczył tego, że jak to tak, bez chlania i bez grania i z poranną pobudką? A drugi rodzaj dotyczył tego, że było super, ekipa siadła sobie na korytarzu ze swoją planszówką i grała do późna w nocy. Jak zwykle więc wszystko zależy od podejścia i priorytetów.
Ach, ta chciwość…
Ostatecznie jednak na konwent jeździ się nie po to, żeby podziwiać jego precyzyjną organizację czy zastanawiać się nad tym, jak położenie sleep roomu wpływa na odbiór imprezy. Na konwent jeździ się po to, żeby wygrywać konkursy, uczestniczyć w ciekawych prelekcjach, poznawać swoich idoli i świetnie się bawić.
Ponieważ ja zajęta byłam głównie wygrywaniem konkursów i ograbianiem sklepiku konwentowego, mogę tylko pobieżnie powiedzieć, że bardzo podobała mi się Wioska Słowian i Wikingów z wizytą u wróżbitki i plebejskimi zabawami na czele (w których jednak po doświadczeniach zeszłego roku nie biorę czynnego udziału…), z rozkoszą skorzystałam z możliwości wysłuchania prelekcji na temat Transformerów (i z jeszcze większą rozkoszą podotykałam Megatrona) i z mocno opadniętą szczęką podziwiałam spektakularne budowle z klocków LEGO. Oprócz tego atrakcji było od metra, jakieś fantastyczne makijaże, zabawy dla dzieci, stoiska, loteria Rebela, FAMILIADA (tak!, Familiada, cyber-punkowa Familiada, z sucharami i wszystkim co trzeba), wspaniały pokaz laserów…
Mnie jednak tradycyjnie urzekły nagrody. Biorąc pod uwagę, że w ostatnich latach konwenty postawiły sobie za punkt honoru, żeby dymać uczestników na nagrodach i nie dość, że nagród jest mało, są kiepskie, to jeszcze trzeba uzbierać walutę konwentową z dobrych kilku konkursów, żeby coś kupić w konwentowym sklepiku. A na Brwikonie… Ho ho! Za 2 Brukaty można było wziąć książkę Pratchetta (np. „Długą wojnę”), za 5 Brukatów można już było zgarnąć planszówkę. A żeby nie było – za zajęcie pierwszego miejsca w konkursie dostawało się 10 Brukatów. To jest moc, kiedy z konwentu można wyjść ze stosem nagród, nie mieszczącym się w rękach. Ostatni raz coś takiego przeżyłam w 2009 roku na Goblikonie sponsorowanym przez Unię Europejską. A tu mały konwent w małym Brwinowie – a z takimi wielkimi nagrodami!
Brwikon na prezydenta!
Co tu dużo mówić. Brwikon jest świetnym konwentem. Kameralnie, ale na bogato!