Wrocławskie Dni Fantastyki odbyły się po raz kolejny. Ten przemiły, piknikowy konwent zaskakuje mnie co roku. Nic dziwnego, że na kolejną edycję wybrałem się bez większego zastanowienia (chociaż w tym samym terminie trwał Medalikon w Częstochowie, w mojej ulubionej formule małego konwentu; wybaczcie, przyjaciele z Salt Lake City).
Magiczna lokalizacja
Wrocławski zamek w Leśnicy, jak co roku, zamienił się w magiczną krainę, pełną barwnych postaci. Klimatyczny budynek, piękny park i masa cosplayerów – tak dla wielu można w skrócie opisać Dni Fantastyki.
Oczywiście, to tylko wierzchołek góry lodowej. Mimo że budynek ma swoje ograniczenia, co roku organizatorzy starają się coraz bardziej zaanektować powierzchnię okolicy. W ten oto sposób wystawcy oraz strefa gastronomiczna wylądowały za budynkiem, otrzymując zdecydowanie więcej miejsca niż w latach poprzednich.
Za amfiteatrem nie odbywały się żadne atrakcje, dzięki czemu ludziom próbującym rozmawiać przy kuflu nie przeszkadzały uciążliwe hałasy. W miejscu poprzedniej strefy dla wystawców stanęły dwa namioty: dla inicjatyw fanowskich i programowy, w którym przede wszystkim odbywały się odczyty książek wykonywane przez samych autorów.
W fosie można było postrzelać na strzelnicy ASG zorganizowanej przez Centrum Gier Fabularnych Furia i porozmawiać z członkami bractwa postapokaliptycznego Zakon Świętego Płomienia (oraz podziwiać ich piękne stroje). Z boku stanęła ministrefa dla inicjatyw fanowskich, w której pojawił się Kapitularz, Copernicon i Arkhamer.
Z roku na rok wykorzystanie terenu jest coraz lepsze i wierzę, że organizatorzy kiedyś osiągną perfekcję w tym temacie. Bo chociaż było pięknie, nie było też idealnie. Najbardziej chyba zgrzytała liczba toalet na powietrzu (zauważyłem cały jeden toi toi), co przy tak wielu uczestnikach było mocnym zgrzytem.
Gastrofaza!
Na osobne miejsce zasługuje strefa gastronomiczna Dni Fantastyki. Wybór był bardzo bogaty, pozwalający każdemu znaleźć coś dla siebie. Oczywiście, niekoniecznie każdemu pasowały ceny, ale wtedy można było skorzystać z oferty lokali wokół zamku.
Zlot Foodtrucków to dla mnie zawsze zwycięstwo, które kupuje mnie z miejsca. Dobry burger, świetne frytki belgijskie, pieróg (jeden, taki duży), zapiekanki. Może nie było to najzdrowsze odżywianie się, ale jedno ze smaczniejszych, jakie można spotkać na polskich konwentach.
Strefa była cały czas pełna, choć oczywiście wynikało to z przyczyny technicznej – tylko w niej można było spożywać piwo. Co prawda, część osób nic sobie z tego nie robiła, a bezsilni gżdacze nie byli w stanie upilnować ludzi nie rozumiejących tej prostej zasady, ale zdecydowana większość spożywała tylko w wyznaczonym do tego miejscu.
Akredytacja
Zapewne dziwi was, że o akredytacji wspominam dopiero w połowie tekstu. Wynika to z prostej przyczyny – prawie wszystko, o czym wspomniałem dotychczas, znajdowało się w strefie, do której zwyczajnie nie trzeba było zakupić wejściówki. Była ona potrzebna dopiero w momencie, gdy naszła nas ochota, by zajść do zamku.
Sam proces akredytacji był banalnie prosty i przebiegał bez większych problemów. Wydzielono cztery kasy, które sprawnie obsługiwały uczestników. Jedynym minusem była rezygnacja z wejściówek jednodniowych, zmuszająca do zakupu biletu na całą imprezę, bez znaczenia, ile na niej przebywaliśmy.
W pakiecie uczestnicy otrzymywali gumową opaskę na rękę, którą można było bardzo łatwo zdjąć. Mniejsze osoby narzekały, że opaski ześlizgują się, ale dla większości były one bardzo wygodne. Identyfikatory otrzymali jedynie uczestnicy funkcyjni, czyli gżdacze, twórcy programu itp.
Program konwentu
Sam program odbywał się w głównej części w murach zamku. Trudno oczywiście określić jednoznacznie, czy był dobry, czy zły. Na pewno cieszyli się fani Gry o Tron, którzy otrzymali własny blok. Nie można też narzekać na liczbę gości literackich, komiksowych i popkulturowych. Nie każdy będzie jednak zadowolony.
Chociaż – wizualnie – większość ludzi przebywała na terenie przyległym, frekwencja na punktach programu dopisywała. W sytuacjach, w których budynek nie starczał, punkt przenoszono do amfiteatru (jak zrobiono przy spotkaniu z Jarosławem Boberkiem). Oczywiście, nie wszystkie punkty miały takie szczęście.
Czy więc program konwentu był dobry? To bardzo dobre pytanie, a odpowiedź wcale nie jest prosta. Wiele osób wybiera się na DF nie w celu uczestnictwa w prelekcjach, tylko dla atmosfery. Nie zauważają oni nawet takiego dodatku do imprezy. Ci, którzy decydują się na udział w punktach, nie czuli się raczej zawiedzeni – ilość gości w programie na metr kwadratowy gwarantuje to niemalże w 100%.
Słowo Ojca Dyrektora na koniec
Wiecie, z Dniami Fantastyki jest dziwnie.To bardzo fajny fantastyczny piknik, z dość sporym naciskiem na tworzenie programu przez gości imprezy. Twór w połowie państwowy, a w połowie fandomowy.
Można przyjechać na DF, nie być na żadnym punkcie programu, a i tak bawić się na konwencie świetnie. Oczywiście, za jakość odwiedzających organizatorzy odpowiadają tylko w pewnej części, ale za miejsce do spotkań już w całości.
Najpewniej na Dni Fantastyki za rok przyjadę. Na spokojnie, na kilka godzin. Bo magia tej imprezy po prostu przyciąga. Chociaż konwent odwiedziło 4500 uczestników, sielska atmosfera wylewała się z leśnickiego zamku. A ja bardzo lubię takie klimaty.