Majowy długi weekend to doskonały czas, aby – korzystając z pierwszych wiosennych dni – wyjechać gdzieś za miasto i odreagować dotychczasową, zimową egzystencję w miejskich murach i przed szklanymi oczami ekranów. Dlatego taki termin na urządzenie konwentu generalnie uważam za nienajlepszy.
W tym roku jednak zdecydowałem udać się na konwent w tym okresie, kwestią sporną pozostawało tylko, czy wybrać się do Krakowa, czy Katowic. Ostatecznie przeważyły względy odległościowe (Flamberg był bliżej) oraz chęć zobaczenia w akcji ludzi, którzy nigdy wcześniej nie tworzyli konwentu stacjonarnego.
Dotrzeć do konwentowej szkoły nie było łatwo. Na oficjalnej stronie imprezy zabrakło mapki z dojazdem, a opis słowny był wystarczająco mało przejrzysty, aby utrudnić dotarcie na miejsce. A gdy odnaleziony autobus wreszcie dotarł do wyznaczonego przystanku, okazało się, że szkoła znajduje się za szeregiem sklepów wielkopowierzchniowych – i aby tam dojść trzeba było poświęcić dobrych paręnaście minut.
Budynek był dwupiętrowy, przestronny, ale mimo to wydawał się być przepełniony. To zapewne wina dość wąskich korytarzy, bo przecież nikt na brak miejsca nie mógł narzekać. Przy wejściu kręcili się organizatorzy, sprzedawano wejściówki i już od progu można było uzyskać ciekawe informacje. Chociażby takie, że jeszcze przed formalnym rozpoczęciem było 300 osób, z czego 280 to… karciarze!
Sprawy przy wejściu były załatwiane szybko i sprawnie; przybywający otrzymywali identyfikator – w postaci przyszpilanego znaczka – oraz cieniutki informator. Sama brosza, to dość ciekawy pomysł, choć nie nowy (wcześniej podobne znaczki pojawiały się np. na Polconie). Tym razem jednak, oprócz tego, nie było zwykłych plakietek. I chociaż na środku znajdowało się trochę miejsca, to jakoś nikt nie pokusił się o to, aby próbować wpisać tam jakieś ksywki… Poza tym – kolory tych znaczków były tylko dwa: jeden dla wejściówek jednodniowych – inny dla pełnych. To spowodowało, że ani organizatorów, ani nawet twórców programu nie można było nijak rozróżnić. Dobrze, że przynajmniej obsługa chodziła w wyróżniających się żółtych koszulkach.
Informator także pozostawiał wiele do życzenia. Cienki, mało czytelny i kiepsko zszyty. A wewnątrz – wstępniak, kratka i opis punktów programu, niewielki notatnik i regulamin… Od razu rzucał się w oczy brak planu szkoły (do tej pory nie wiem, gdzie była sala kinowa), oraz rozkładu jazdy pociągów i autobusów. Na szczęście na terenie konwentu były komputery z dostępem do Internetu, i – o ile nie toczył się właśnie turniej w Star Crafta – można było te informacje wyszukać.
Co do programu, to z punktu widzenia erpegowca był on słaby. Dosłownie kilka prelekcji, do tego porozrzucanych na przestrzeni kilku dni. Na domiar złego pogoda się popsuła i jedyne, co przychodziło do głowy, to słowa piosenki Jerzego Wasowskiego – „W czasie deszczu dzieci się nudzą…” Nic więc dziwnego, że część konwentowiczów udawała się do pubu z którym umówili się Orgowie – choć sam nie skorzystałem, słyszałem, że kręciło się tam wielu tubylców – także tych w „garniturach” z lampasami.
Wielu konwentowiczów, poza uczestnikami turniejów karcianych, bitewnych i komputerowych nie było, toteż nawet na konkursach nie było wielkiej rywalizacji. To sprawiło, że całkiem łatwo było zdobyć nagrody… a właściwie gadżety z logo firmy Allegro. Smycze, kubki, koszulki, a nawet zegary ścienne – to prawie wszystko co można było wygrać w konkursach. Jedyne urozmaicenie to płyty kabaretu Mumio i magazyny „Gozoku”. I wystarczyło wziąć udział w dwóch konkursach, żeby zgromadzić zapas podobnych przedmiotów. Wielkich rzeczy się z nimi nie zrobi, ale zawsze można wystawić na Allegro…
Jak widać większość ciężaru zajęcia czasu na konwencie trzeba było wziąć na własne barki i bawić się w gronie znajomych. Niestety równie dobrze można by było spotkać się z nimi gdzie indziej…
Mimo tych wszystkich narzekań nie wątpię, że miłośnicy karcianek bawili się przednio. Widać, że program przygotowywany był pod nich oraz pod turniej Star Crafta. Erpegowcy mogli najwyżej pograć w planszówki w Games Roomie, albo samemu zorganizować sobie jakąś sesję.
Oczywiście Flamberg Przebudzenie miał kilka plusów. Przede wszystkim było na nim spokojnie i czas upływał w przyjemnej atmosferze. Było kameralnie i może właśnie dlatego można było się ciekawie zmówić i spędzić czas na wspólnej grze. Organizatorzy się starali i byli widoczni. Służyli pomocą (choć czasem byli tak zabiegani, że nie mogli zadziałać od razu) i sumiennie wypełniali swoje obowiązki. Zaimprowizowane pojemniki na śmieci były opróżniane, papier w toaletach uzupełniany, a ochrona widoczna i dyskretna. Na szczególne uznanie zasługują herbaciarnia – utrzymywana w japońskich klimatach oraz szkolny bufet – co prawda bardzo skromny. Całkiem niedaleko znajdował się bardzo duży supermarket, a także restauracja McDonalds (oczywiście jeżeli komuś chciało się wychodzić i szukać w dżdżu przejścia przez szeroką, kilkupasmową ulicę).
To jednak niuanse niezbyt przekładające się na ogólny obraz imprezy. Dla mnie, jako uczestnika była ona niezbyt atrakcyjna i dlatego, pozostając w zgodzie z własnym sumieniem, muszę wystawić niską ocenę. Rozumiem jednak, że to pierwsza impreza stacjonarna tych Orgów, dlatego – na zachętę – zawyżę nieco ocenę i wystawię Flambergowi trzy na szynach. Wierzę, że jeśli za rok odbędzie się kolejna edycja tego konwentu, to Organizatorzy postarają się o bogatszy i bardziej różnorodny program. Czego im i sobie życzę.
—
Informator Konwentowy dziękuje Organizatorom za darmową wejściówkę medialną.