Reaktywacja Imladrisu to jedna z najlepszych rzeczy, jaka spotkała krakowskich fantastów w ciągu ostatnich kilku lat. W październiku tego roku odbyła się już piąta edycja po powrocie (szesnasta w sumie) i być może moja relacja będzie wydawać się nieco zbyt entuzjastyczna, ale z roku na rok widzę coraz mniej problemów i bawię się coraz lepiej.
Jak dotrzeć? / Dojazd
Po raz trzeci Imladris odbył się w budynku jednej ze szkół w samym centrum miasta. Dla konwentowiczów to miejsce idealne. Najbliższe sklepy, restauracje i knajpy tuż za rogiem, a jeśli to dla nas za mało, to kilka kroków dalej jest już rynek, czyli jeszcze więcej wszelkiego rodzaju sklepów, restauracji i knajp.
Nawet trwające od kilku miesięcy remonty głównych szlaków komunikacyjnych Krakowa nie utrudniły dotarcia na teren imprezy. Z dworca można przyjechać autobusem w zaledwie kilkanaście minut. No, chyba że mieliśmy pecha i trafiliśmy na niekończący się korek (co dopadało głównie w piątkowe popołudnie), ale i to dało się sprytnie rozwiązać niezbyt długim spacerem.
W trochę gorszej sytuacji byli wystawcy i inne osoby, które na miejsce koniecznie musiały podjechać samochodem – w okolicy Starego Miasta nie dość, że miejsc parkingowych jest niezbyt dużo, to jeszcze trzeba za nie płacić.
Szkoła konwentowa
Budynek szkoły (a przynajmniej znaczna jego część) jest, krótko mówiąc, szpetny. Lub, jeśli ktoś woli łagodniejsze określenie, “zaniedbany”. Jednak odchodząca farba, krzywa podłoga i odrapane drzwi w pewien sposób współtworzą klimat imprezy i dodają jej sporo uroku (jest też mniejsze ryzyko uszkodzeń spowodowanych przez radosnych konwentowiczów). No i co roku można z zachwytem zauważyć, że jednak jakiś drobny element został wymieniony.
Poza tym w każdej sali prelegenci mogli skorzystać z laptopa i rzutnika. Co prawda nie obyło się bez tradycyjnych problemów, ale zwykle dość szybko dało się je rozwiązać.
Na sali gimnastycznej umiejscowiono gamesroom otoczony wianuszkiem wystawców. Gier i gadżetów do kupienia było sporo, ale nie na tyle, żeby zachłysnąć się ilością. Co paradoksalnie jest ciut lepsze – łatwiej znaleźć coś konkretnego, jakąś nietypową perełkę, która naprawdę nam się spodoba.
Dodam jeszcze, że organizatorzy wpadli na dość prosty, ale niesamowicie ułatwiający utrzymanie porządku pomysł: na korytarzach zostały przyklejone do ścian duże worki na śmieci, więc nie trzeba było szukać jednego z nielicznych koszy ani nosić pustych opakowań ze sobą. Niby nic, a cieszy.
Akredytacja
W piątkowe popołudnie, tuż przed otwarciem akredytacji, przed wejściem do szkoły zaczął formować się kolejkon. Pierwsze minuty to ścisk i perspektywa długiego czekania, jednak dość szybko ktoś wpadł na pomysł, żeby otworzyć również drugie skrzydło drzwi i zacząć uświadamiać ludzi, że kolejki są dwie, jedna dla osób z preakredytacją, a druga dla tych, którzy musieli jeszcze zapłacić. Ale ponieważ ludzie to ludzie, trochę czasu upłynęło, zanim zrozumieli prosty komunikat i cały proces zaczął być bardziej sprawny.
W każdym razie osoby, które wchodziły już trochę po rozpoczęciu pierwszych punktów programu, nie musiały w ogóle czekać.
Program
Po zaakredytowaniu otrzymywaliśmy plakietkę z kolorowym smokiem (kolory były różne w zależności od rodzaju akredytacji) na smyczy z nazwą i datą konwentu. Całość była bardzo estetyczna i wytrzymała, a smycz na tyle przypadła mi do gustu, że jeszcze na pewno ją do czegoś wykorzystam.
Oprócz tego w nasze ręce trafił informator z mapką, opisami punktów i erratą do programu. Tu warto się zatrzymać i powiedzieć kilka słów na ten temat (po części dlatego, że jest to jedyny duży minus, jaki przychodzi mi do głowy). Już przed rozpoczęciem było wiadomo, że kilka punktów jest odwołanych, a kilka przesuniętych. W ciągu całego weekendu takich zmian pojawiała się cała masa, wydaje mi się nawet, że było ich ciut więcej, niż to zwykle bywa na innych konwentach. Choć może to tylko złudne wrażenie wywołane przez sprawny przepływ informacji na ten temat – organizatorzy zadbali, żeby na wydarzeniu na Facebooku pojawiały się wszystkie, nawet najmniejsze zmiany. I chyba na bieżąco aktualizowali tabelę programową udostępnioną w internecie.
I jeszcze ciekawostka na temat tej tabeli (którą odkryłam niestety zbyt późno): w pliku PDF pod odpowiednimi nazwami punktów programu ukryte zostały opisy. Jeśli więc jesteśmy zbyt leniwi na szukanie w informatorze lub jest on schowany gdzieś na dnie torby, to w bardzo łatwy sposób można było sprawdzić, co nas zainteresuje najbardziej.
W tym roku punkty programu odbywały się w sumie w piętnastu różnych miejscach na terenie szkoły. Nazwy bloków nie były szczególnie wymyślne (np. Sala Popkulturowa, Sala Literacka itd.), co wywołało u mnie lekkie ukłucie rozczarowania, ale przynajmniej nie utrudniało dodatkowo odnalezienia właściwej sali.
Tematy prelekcji i paneli dyskusyjnych były naprawdę przeróżne – od wywołujących powszechną radość (i uświadomienie na temat Wielkiej Lechii) po bardziej poważne wywody z fizyką kwantową w tle. Nie zabrakło oczywiście spotkań autorskich, które po teoretycznym zakończeniu często były kontynuowane jeszcze przez długi czas na korytarzach, w knajpie konwentowej i w innych przeróżnych miejscach.
Imladris nie tylko bawi, ale też uczy – w programie pojawiło się kilka naprawdę ciekawych propozycji warsztatów (zabawkarskie, malowania figurek i jeszcze kilka innych), a w gamesroomie odbywały się pokazy gier bitewnych.
Poza tym po raz kolejny organizatorzy pokazali, że jest to konwent, który z łatwością przypada do gustu miłośnikom erpegów. Przez cały weekend odbywały się różne sesje, a także kolejne eliminacje i finał Archipelagu.
Podsumowanie
Imladris nie imponuje wielkością ani ilością uczestników. W tym roku było około 660 osób, więc kameralnie i bez uczucia ścisku, ale jednocześnie to nadal spora liczba osób, z którymi można dobrze się bawić. Dodatkowo trafiła się naprawdę przyjemna pogoda z ciepłymi wieczorami, co jeszcze bardziej poprawiło integrację.
Wydaje mi się, że każdy, kto przedkłada klimat nad wielkość imprezy, zachwyci się Imladrisem. A po krótkim czasie przyjazd do Krakowa staje się obowiązkowym elementem roku. W każdym razie ja już zanotowałam sobie termin przyszłorocznej edycji.