W walentynkowy weekend we Wrocławiu miała miejsce szósta już edycja związanego nieodłącznie z tym świętem konwentu Love. Czy impreza udała się i zapewniła konwentowiczom atmosferę rodem ze Święta Miłości?
Gdzie to było?
Konwent odbywał się w kompleksie szkolnym przy ulicy Krakowskiej 56 we Wrocławiu. Miejsce to co prawda nie leży w ścisłym centrum, ale jest z nim dość dobrze skomunikowane. Posiada także bezpośrednie połączenie tramwajowe z dworcem PKP. W jego okolicy można znaleźć niewielkie centrum handlowe z dużymi parkingiem (zresztą miejsca do parkowania w pobliżu generalnie nie brakowało, choć w przypadku Love 6, na którym większość gości stanowili ludzie w wieku gimnazjalnym, nie miało to aż tak dużego znaczenia).
Zespół szkolny na Krakowskiej jest bardzo obszerny. W głównym sześciokondygnacyjnym budynku, aż pięć pięter przeznaczonych było dla konwentowiczów. Wyłączone było jedynie piętro pierwsze – administracyjne. Przyznam się jednak, iż jego oznaczenie w informatorze (jako pomarańczowa kreska) było dość mylące i stanowiło rysę w przejrzystości planu.
Dodatkowo z bocznej klatki schodowej pierwszego piętra można było przejść na główną salę imprezy – niestety dość małą, choć z ładną podwyższoną sceną. Przez tylne wyjście (i podwórko) konwentowicze dostawali się do dodatkowego budynku z salami sypialnymi oraz kontenera sanitarnego (także z prysznicami).
Na większości korytarzy rozłożeni zostali wystawcy – czy mówiąc po polsku – sklepy z gadżetami. Ich ilość przyprawiała o zawrót głowy. Dla odwiedzających imprezę to dobrze, dla sklepów – różnie. Konkurencja była naprawdę spora. Dodatkowo na głównym piętrze z atrakcjami było po prostu za ciasno. Ludzie wychodzący z sal wpadali na stojących przy sklepach. Sensownie by było w tym miejscu pozostawić choć trochę wolnego przejścia.
Warto dodać, iż oprócz standardowego wyżywienia “à la konwent mangowy”, tj. sushi, ciast, gofrów i podobnych specjałów dostępnych w konwentowej kawiarence, czy całej masy japońskich słodkości, w szkole znajdował się porządny bufet – typowa gyrosodajnia. Można było tam zjeść solidny posiłek w normalnej cenie oraz napić się zwyczajnej herbatki.
Kolejkowe problemy, jak zawsze…
Mimo iż konwent rozpoczynał się oficjalnie w sobotę, już w piątek ustawiła się spora kolejka. Organizatorzy umożliwili bowiem nocleg konwentowiczów, którzy wykupili wejściówkę w przedpłacie i przyjechali z daleka. Rzecz jasna, jak zwykle w takich sytuacjach na głowy orgów zwaliła się potężna liczba gości chętnych do szybszego znalezienia się w szkole – niezależnie od tego, czy przyjechali z Sopotu, czy placu Społecznego.
Niestety ani konwenty, ani konwentowicze nie nauczyli się jeszcze tego, że tego typu akcje zawsze wychodzą źle. Tak stało się i tym razem – w związku z przeniesieniem miejsca akredytacji, przód kolejki stojącej od dłuższego czasu na mrozie stał się jej końcem… Reakcje ludzi można sobie wyobrazić.
W sobotę przed szkołą ustawił się również pokaźny wężyk. Choć osoby, które posiadały bilet, stały w niej czasami i godzinę, nie można mu zarzucić bezruchu. Wręcz odwrotnie – kolejka przesuwała się dość szybko, tylko była po prostu długa (dodam, że jednocześnie bardzo spokojna i nad wyraz – jak na imprezy mangowe – uporządkowana). Osoby chcące zakupić bilet na miejscu miały się ciut gorzej.
Sama akredytacja działała ekspresowo, choć przez dłuższy czas była zdecydowanie nastawiona na obsługę ludzi z przedpłatami. Czy to źle? Myślę że nie. Skoro organizatorzy konwentu postawili na przedpłaty (a progresywny cennik zdecydowanie na to wskazywał) – należało po prostu sobie bilet w przedpłacie zakupić.
Programu moc! Outsource’owana!
Sal z atrakcjami na imprezie było kilkanaście. Samego programu również było dużo. Tutaj jednak ujawniła się pewna charakterystyczna cecha konwentu Love 6 – jego prawie całkowity programowy outsourcing. Cztery sale organizowało PZTA (zorganizowana grupa ludzi robiących atrakcje mangowe), obok znajdowała się sala III Najemnego, sala Wrocławskich Mangowców i sala Anime 24. Wolne prelekcje odbywały się tylko w dwóch pomieszczeniach.
W te kilkanaście sal wliczam także, rzecz jasna, miejsca takie jak DDR, J-Games, Rock Band, Ultra Star, Osu! Room, czy konsolówkę (te także outsource’owane).
Co wynika z takiej zewnętrznej organizacji programu imprezy? Ano to, że nie ma się do końca wpływu na jego jakość i zawartość. Zdarzało się, że w niektórych salach panował bałagan i dość luźna atmosfera (Wrocławscy Mangowcy, patrzę na Was) albo że większość sali zajmowały materace do spania dla obsługi, a nie atrakcje (patrzę na konsolówkę), obowiązkowo odbywał się też w każdej choć jeden punkt programu mówiący o tym, jacy organizatorzy danej sali są super fajni.
Czego mi jeszcze brakowało? Zwykłych planszówek. Bądźmy szczerzy – w te japońskie praktycznie nikt nie umie grać. Sala, prócz turniejów dla wybranych, świeciła pustkami.
Jednak, żeby nie narzekać – program był, był bogaty i ciekawy. Trudno było w takiej ilości sal i prelekcji nie znaleźć czegoś dla siebie. To dwa piętra atrakcji. Ktoś mi powiedział, że ten sam program na konwencie powtarza się od lat. Może to szok, ale także cecha większości imprez.
Nie należy zapomnieć, że na Love odbywały się też atrakcje specjalne: Cosplay, eliminacje do Eurocosplayu, czy koncert pewnego japońskiego zespołu. Niestety, wielkość sali głównej skutecznie ograniczyła ilość ludzi, którzy mogli w nich uczestniczyć. Dobrze, że podczas nich reszta sal programowych działała na pełnych obrotach, a ludzie mieli sporą alternatywę (czasami na konwentach mangowych dziwnie się zakłada, że w takich momentach nie powinny się odbywać inne prelekcje).
Solidna impreza, ale bez…
Dochodzimy do najtrudniejszego tematu – odczuć i odbioru przez uczestników imprezy. Przeprowadziłem tutaj solidną sondę wśród konwentowiczów i wynik był zaskakująco jednogłośny. Love 6 był solidną imprezą, dobrze zorganizowaną, serwującą sporo dobrego kontentu, ale… zazwyczaj ludzie mówili, że brakuje jej „tego czegoś”.
Rzecz jasna, strasznie nie lubię takiego stwierdzenia, więc ciągnąłem ludzi za języki dalej. Ci którzy w tym momencie nie zawieszali się, nie potrafiąc się dookreślić, stwierdzali iż Love 6 brakuje „iskry” i „własnej tożsamości”.
Jaki jest problem z tym konwentem? Generyczność do bólu.
Niby to konwent tematyczny – a jego tematyce poświęcono tylko jedną salę – Walentynkową. Na próżno szukać gdziekolwiek indziej jakiegokolwiek przejawu konwencji Święta Miłości.
Większość sal nie znajduje się pod bezpośrednią kontrolą organizatorów – cała impreza jest jak złożona z klocków, dość niezależnych bytów – może i nie gryzących się ze sobą, ale nie tworzących również jednej spójnej imprezy o określonym charakterze.
Narzekactwo? Narzekactwo!
No dobrze, ale co z tego? Nic. Jeśli chcemy jechać na solidną imprezę i nie oczekujemy jakiś nadmiernych uniesień związanych z tzw. klimatem, to ze spokojem możemy pojechać sobie na Love. Nie odnajdziemy tam może nowej jakości konwentów, czy niesamowitych pomysłów na zbudowanie atmosfery, ani na pewno samych Walentynek, ale za to znajdziemy sporo atrakcji i przede wszystkim sporo ludzi, z którymi będziemy mogli dzielić czas.