Tuż przed Pyrkonem wydawnictwo Black Monk zapowiedziało wydanie siódmej edycji Zewu Cthulhu. Od momentu publikacji drugiej edycji Dark Heresy nie mieliśmy w Polsce żadnej większej gry RPG, więc jest się z czego cieszyć. Niestety, wielu z nas staje przed wielkim problemem.
Widzicie, polski rynek gier fabularnych jest malutki. Owszem, zbiórki na RPGi się udają (jak chociażby OHET, który zebrał ponad 44 tysiące złotych), nawet na te obszerniejsze podręczniki (jak w przypadku Void Dancers czy Afterglow). Umówmy się jednak, że to, co mamy obecnie, to proteza, bo gier zwyczajnie wychodzi mało.
Zawsze, gdy pojawia się informacja o wydaniu nowego RPGa, mocno zastanawiam się, czy warto wesprzeć twórcę i kupić podręcznik. Na poziomie małego wydawcy freelancera każdy klient się liczy. Rynek mamy tak mały, że jedna osoba może zdecydować, czy przedsięwzięcie w ogóle będzie się opłacać.
Całkiem licznej grupie erpegowców zależy na rozwoju naszego małego poletka. Żeby rynek się rozwijał, gry muszą się sprzedawać. Przy tak małej liczbie wychodzących gier oraz zwykle ich niewygórowanej cenie, większość z tych osób stać, aby wesprzeć twórców bądź przyszłego wydawcę.
Patrząc jednak na to z drugiej strony – co jeśli gra absolutnie mi się nie podoba? Co gdy widzę błędy w jej założeniach, które klasyfikują ją dla mnie jako niegrywalną? Czy naprawdę chcę mieć na półce kolejną grę, w którą nigdy nie zagram?
Rynek gier fabularnych jest w dramatycznej kondycji, to nie ulega wątpliwości. Chociaż gra nas całkiem sporo, sprzedaż leży przez szkodliwe idee szerzone przez niektóre osoby. Podręcznik musi znać tylko mistrz gry. Jedna gra wystarczy w zupełności każdemu. Granie w RPG jest trudne i czasochłonne. Po co, skoro jest Warhammer?
Zastanawia mnie, co sprawia, że mimo tak szerokiej bazy klientów, chociażby patrząc na liczbę osób w grupie Panowie i Panie, zagrajmy w RPG, tak niewielu z nas decyduje się na zakup gier. To nie jest tak, że te 500 osób, które kupiło chociażby OHETa, to maksymalna liczba klientów, których można przekonać do swojego produktu. Po prostu wielu z nas uważa, że nie potrzebuje niczego nowego. Nie mówię, że to coś złego, ale zdecydowanie ma to wpływ na kolejne systemy, które nie wychodzą w Polsce (bo zwyczajnie nikt ich nie kupi).
Najłatwiej w naszym kraju wydać grę, korzystając ze zbiórek społecznościowych. Wielu z nas niestety sparzyło się na crowdfundingu. Czkawka, która ciągnie się po MiMie, opóźnienia, które dotykają wspomniane wcześniej Afterglow czy Void Dancers to tylko wierzchołek góry lodowej problemów polskich zbiórek społecznościowych. I chociaż OHET zwrócił wielu nadzieję, że można w ten sposób dostarczyć produkt w terminie, tak wiele innych osób ciągle broni się przed tą formą. Zwłaszcza gdy decyduje się na nią firma, którą stać na wydanie gry.
Wracając do problemu RPGowca – wspierać czy nie wspierać? Kupować czy nie? Szczerze, nie widzę dobrej odpowiedzi. Według mnie warto wspierać tylko to, co faktycznie chcemy zobaczyć na swojej półce. Jeśli będziemy kupować podręczniki, które nas nie bawią, budujemy poczucie u wydawców i twórców, że właśnie takich gier potrzebujemy. Prościej mówiąc, według mnie większą szkodę robimy kupując i wspierając wszystko, co się pojawia, niż nie kupując i dając wyraźny sygnał, że nie potrzebujemy na rynku np. nowej edycji EarthDawna.
Po cichu liczę, że wydawnictwa kiedyś dorosną do porządnych kampanii reklamowych i prawdziwego zachęcania do kupowania, a nie kolejnego powrotu legendy. Wydawnictwo Black Monk póki co robi to dobrze, organizując sesje w swoją grę na konwentach, szukając ambasadorów projektu i zachęcając nowych ludzi do spróbowania gry. Nie oczekuję, że z dnia na dzień odmienią polskie bagienko erpegowe. Liczę, że dzięki Black Monkowi przekonamy się, że nie trzeba kupować każdej gry, bo spokojnie poradzi sobie ona bez naszego wsparcia.