W styczniu Jakub Ćwiek opublikował felieton, w którym postawił tezę, jakoby ambitne książki nie istniały. Pisarz na samym końcu postanowił pojechać po bandzie i spłycił cały swój tekst do stwierdzenia, że literatura ambitna to taka, która pozwala nam spełniać snobistyczna fantazje o tym, że ktoś postrzega nas jako człowieka ambitnego. Nie do końca jest jasne, czy chodziło mu o czytelników czy pisarzy, można to zdanie zinterpretować na różne sposoby.
Jakub przez cały tekst buduje narrację, opierając się na słownikowym znaczeniu słowa “ambitny”. Niestety, pominął jedną z definicji. Słowo to w odniesieniu do dziela sztuki oznacza bowiem “wartościowy pod względem artystycznym”.
W świetle powyższego cały tekst staje się oparty na błędnych założeniach. Do sprawdzenia tego nie potrzeba google-fu na zaawansowanym poziomie. Wystarczy wyszukać po frazie “ambitny”, znajdując w pierwszych wynikach definicję z PWNowskiego słownika języka polskiego. Potrafi to każdy, kto umie posługiwać się klawiaturą.
Wychodzi więc na to, że książka może być ambitna. Nie ma tu nic do tego ambicja w rozumieniu poczucia wartości czy dążenia do sukcesu, jak uważał Kuba w swoim tekście. Można by oczywiście doszukiwać się etymologii słowa “ambicja”, ale chyba nie powinniśmy mieć problemu z tym, że pewne słowa znaczą coś innego niż dawniej.
Możemy oczywiście upierać się, żeby porównywać książki na podstawie popularności. Ale popularność w żaden sposób nie jest miernikiem wartości artystycznej dzieła. Można porównać Joyce’a i Rowling, ale można też zadać pytanie, o kim ludzie będą pamiętać za 100 lat?
Czy książki Eco były złe, bo wymagały od czytelnika więcej? Czy jesteśmy snobami, bo bardziej szanujemy coś, co nas zmusza do przemyśleń? Czy niedzielne czytadło to gorszy typ literatury?
To nie autor decyduje o tym, czy jego książka jest ambitna, czy nie. To zadanie przypada krytykom literackim. Nie, nie blogerom książkowym, którym może zostać każdy bez żadnej wiedzy. Literaturoznawstwo to nauka posiadająca jasne wytyczne pozwalające określić poziom literatury. Osobiście nie podejmuję się samodzielnego klasyfikowania, akceptuję słowa tych, którzy mają na ten temat wiedzę większą niż ja.
Ćwiek wspomina o tym, że nie wolno ograniczać się w rozwoju. Oczywiście, zgadzam się w tym w stu procentach. Nie można odrzucać dzieła tylko dlatego, że jest spoza naszego ulubionego gatunku. Pisarz też powinien przełamywać granice i pokazywać, że da się wymyślić jeszcze coś nowego i ciekawego. Może wtedy stworzyć książkę, która zostanie uznana za ambitną.
Jako czytelnik poprzestaję na książkach dobrych, a raczej takich, które w moim mniemaniu mają szansę być dobre. Nie muszą być ambitne, ale powinno się je chociaż przyjemnie czytać. Jedyne faktyczne ograniczenie, które im nadaję, w pełni świadome, to konieczność posiadania elementów fantastycznych.
Mając ograniczony czas, muszę bardzo dokładnie wybierać, co chcę czytać. Mógłbym oczywiście zabrać się za klasyków, bo wiem, że ich książki są dobre. Wolę jednak wybrać sobie coś w gatunkach, które mnie po prostu kręcą. W większości wypadków są to jednak książki, które bawią się formą, przedstawiają nowatorsko problemy obecnego świata czy też są po prostu wizjonerskie. Bardzo często są to książki, które kwalifikują się do literatury ambitnej. Zdarzają się jednak odstępstwa i wyjątki, których w żaden sposób nie żałuję.
Widząc różnicę między dziełami różnych pisarzy, nie robimy się z miejsca snobami, którzy gardzą kompletnie “niższymi” formami literatury. Zapewne znajdzie się parę takich osób, ale są one marginesem, o którym raczej nie warto dyskutować. Ich zachowanie jest złe, tak samo jak złe jest spłycanie wszystkiego do poziomu popkultury.
Ani autorzy, ani czytelnicy nie spełniają żadnej snobistycznej fantazji. Nikt też nie ogranicza swojego rozwoju, pisząc to, co mu w głowie się zrodziło. Nie czuję się lepszy, czytając książki ambitne. Oczywiście tu rodzi się pytanie, czy każde czytelnictwo jest warte tyle samo. Czy nie jest ważne co ludzie czytają, byleby czytali? Jednak jest to temat na osobną dyskusję.