“Niegrzeczne dziecko fandomu”, “zakała fandomu polskiego”, “konwent przegrańców”, to tylko niektóre ze słów, jakie padają o Porytkonie z ust co bardziej poważnych osób w fandomie. Gdy w 2011 kończyła się czwarta edycja, nikt raczej nie myślał o tym, że impreza powróci na mapę.
Los chciał jednak inaczej, niezrzeszona grupa fanów fantastyki z Sosnowca i okolic po raz kolejny postanowiła “kalać dobre imię fandomu polskiego”. A czy w rzeczywistości Porytkon jest tak straszny, jak go malują?
Bóle przedimprezowe
Porytkon powracał na mapę konwentową w wielkich bólach. Organizatorom nie udało się przebić do świadomości potencjalnych uczestników. Trudno też powiedzieć, że próbowali.
Strona, którą stworzyli, była brzydka, a teksty, które ją zapełniły, często były niejasne. Rozumiem konwencję, pewną dozę odmienności, ale strona powinna pełnić funkcję informacyjną i starać się być zrozumiała dla jak największej liczby odbiorców.
Zresztą, gdyby to tylko była wina www konwentu. Organizatorzy obudzili się na dwa miesiące przed imprezą, sporadycznie informując o czymś mniej lub bardziej ważnym. Zwykle tym mniej ważnym, nie mając w ogóle pomysłu, komu newsa przekazać poza garstką ludzi, którzy wchodzą na ich FP.
To, co prezentowali organizatorzy imprezy, sprawiało, że z każdym dniem miałem coraz mniejszą ochotę odwiedzić ich konwent. I miałem wrażenie, że liczyli na to, że reklamę zrobi za nich ktoś inny. Niestety, tak się nie stało, a liczba uczestników imprezy daleko odbiegała od tego, na co organizatorzy próbowali się przygotować.
Dwie wieże
Porytkon odbył się w ZSO nr 14 przy ul. Kisielewskiego 4b oraz ZSO nr 5 przy ulicy Bohaterów Monte Cassino 46, zlokalizowanych od siebie o solidny rzut kamieniem. Jedyną przeszkodą między nimi była ruchliwa ulica, ale po Imladrisowych dwóch kilometrach dobrze dla odmiany mieć budynki obok siebie.
Szkoły te należą do gatunku “molochus olbrzymus” i wchłaniają codziennie tysiące uczniów. Bez najmniejszego problemu każda osobno pomieściłaby Porytkon tych rozmiarów, jakie udało się osiągnąć organizatorom. Dzięki temu na korytarzach nigdy nie zrobiło się tłoczno i każdy mógł wygodnie rozłożyć swoją karimatę.
Do budynków imprezy zaliczyć jeszcze można melinę konwentową w klimatach postapokaliptycznych. Chciałbym mocno napisać, że była to knajpa, ale nieużywane na co dzień pomieszczenie gospodarcze z rollbarem trudno tak nazwać.
W lokalu nie było gdzie usiąść, po podłodze często walało się szkło, a ulubioną rozrywką bywalców tego przybytku było złomowanie samochodu. Szczerze, nie rozumiem, co strzeliło do głowy organizatorom, żeby uznać, że estetyka śmieciowego postapo będzie dobra dla każdego.
Zakład dla obłąkanych
Akredytację Porytkonu umieszczono tylko w szkole sypialnej. Niby nie jest to złe rozwiązanie dla osób, które przyjeżdżają z daleka, ale było to bardzo złe rozwiązanie dla osób, które chciały wejść tylko na jeden dzień lub nocujących w domu. Największym absurdem było to, że nikt w niedzielę nie wpadł na to, aby przenieść akredytację do głównego budynku.
Sama sprzedaż wejściówek przebiegała na szczęście sprawnie i bez większych problemów, choć wpływ miała na to też znikoma ilość uczestników na imprezie. Standardowo każdy z uczestników otrzymał informator i identyfikator.
Ten pierwszy był bardzo dziwnie skonstruowany. Tabela programowa została rozbita na osobne tabelki dla każdego bloku, wrzucone na strony zgodnie z dniami. Możliwe, że to, co opisuję wydaje się przejrzyste, ale gwarantuje wam, nie było w żaden sposób.
Po tabelach znajdowały się opisy, które znowu były podzielone najpierw na bloki, dopiero później na godziny. Odnalezienie czegoś w dezinformatorze graniczyło z cudem, a nazwy punktów często były mylące. Nie wspominając już o tym, że w tabelkach nie umieszczono nazwisk prowadzących, nawet gości imprezy.
Identyfikator dla uczestnika był za to zwykłą czarnobiałą kartką, włożoną w standardowy plastik. Jedynym zabezpieczeniem przed fałszowaniem był podpis z tyłu identyfikatora, którego nikt i tak nie sprawdzał.
Program nie do końca normalny
Chaos z Porytkonem jest od lat, widać to zawsze po programie konwentu. Nie inaczej było przy edycji piątej, na której tradycyjnie wypadła masa punktów, część została przeniesiona na inne godziny, a powstałych dziur nikt nie łatał.
Zresztą sama jakość wystąpień mogła pozostawić wiele do życzenia. Widać było gołym okiem, że organizatorzy przyjmowali wszystko jak leci. Wiele atrakcji miało zbliżoną tematykę. Przykładowo odbyły się trzy Whose line’y i trzy konkursy ogólnofantastyczne (na których pytania się oczywiście dublowały).
Najsolidniej przygotowany był blok z gośćmi konwentu, ale tutaj też wdarł się niekontrolowany chaos Wystarczy wspomnieć, że organizatorzy najpewniej nie dogadali się z Kazimierzem Kyrczem i musieli jego punkty przenosić z piątku na sobotę.
Impreza mocno cierpiała przez ten nieporządek, zwłaszcza że jedyna errata rozpiski atrakcji znajdowała się przy wejściu do szkoły programowej, za plecami ochroniarzy. Kartki przy salach zamiast być zamieniane na nowe, były kreślone długopisami, co wyglądało jak głupi żart ośmiolatka.
Ratunek dla psychicznie chorych
Sytuację programu prelekcyjno konkursowego Porytkonu ratowały dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest niezastąpiona RetroGralnia, która przygotowała salę z bardzo miłym przekrojem sprzętu elektronicznego z dawnych lat.
Cała sala działała w systemie wolnego grania od piątku do niedzieli, z przerwami na sen dla chłopaków opiekujących się salą. Smutne było, że gdy borg i mfx musieli gdzieś wyjść, nie miał kto pilnować sali i była ona zamykana.
Drugą rzeczą, która uratowała Porytkon w moich oczach, była sala z Artemisem. Organizatorom udało się odpalić cztery stanowiska, pozwalając naprawdę dużej liczbie osób poczuć magię bycia członkiem załogi statku kosmicznego.
Największy plusem tego miejsca było to, że galaktykę ratowano prawie cały czas. Wracałeś o trzeciej rano z meliny konwentowej? Nie było problemu, jeśli tylko wokół kręciła się załoga, byli też i ludzie gotowi poprowadzić ją w stronę czarnej dziury.
Rozczarowanie bez prądu
Jeśli na czymś mocno się zawiodłem na Porytkonie, był to Games Room. Wybór gier nie był specjalnie duży, gdzieś zaginęły planszówki Portalu, który podobno wspierał imprezę, a samo miejsce też nie było największe.
Tymczasem ogromna hala sportowa będąca częścią szkoły została kompletnie niewykorzystana. Nie dość, że nie było jej na mapce szkoły w informatorze (korytarz prowadzący do niej wyglądał, jakby już nie był częścią konwentu), to w zasadzie nie działo się tam nic, co mogłoby skłonić uczestników do zawędrowania w te rejony(dwie atrakcje na krzyż, to nie atrakcje).
Dopisali za to wystawcy, których na Porytkonie było naprawdę dużo. Szkoda tylko, że z powodu frekwencji konwent najpewniej nie ściągnie następnym razem tylu stoisk. Zdecydowanie w tym roku było to jednak dobre miejsce na geek zakupy.
Jedną z ciekawszych rzeczy wśród wystawców było stoisko CGF Furia i atrakcje przez nie zorganizowane. W sobotę przed szkołą stanęła mała strzelnica ASG, a w trakcie trwania całego konwentu grupy śmiałków mogły udać się na małą grę na terenie Furii.
Różne dziwności
Aby obdarować nagrodami zwycięzców konkursów, organizatorzy konwentu postanowili po raz kolejny zmierzyć się ze sklepikiem konwentowym. Podobnie jak w latach poprzednich, nie było to najlepiej zrealizowane.
Sama jakość nagród przypominała bardziej zaściankowy Goblikon, kierowany do małego, lokalnego odbiorcy, niż konwent, który w poprzednich latach ściągał ponad tysiąc uczestników. Natomiast wprowadzenie cen, które nie pozwalały wydać reszty waluty, to była zwyczajna głupota.
Oczywiście, gdy ten fakt wyszedł na jaw, poprawiono wartości nagród, ale nie jestem w stanie pojąć, jak w ogóle mogło dojść do takiej pomyłki, zwłaszcza że waluta wykorzystana na konwencie nie zmieniła się od 2009 roku. W niedzielę, dla potwierdzenia swojej porażki finansowej, fanty w sklepiku zaczęto wyprzedawać za prawdziwe pieniądze.
Ogólnie Porytkon pełen był takich drobnych niedoróbek, które nie miały żadnego logicznego uzasadnienia. Tablica zapisów na sesje RPG i larpy była umieszczona w nieznanym mi do dnia dzisiejszego miejscu, pewnej grupie uczestników zabroniono wykonywania fikołków, a główny koordynator z szefem ochrony dość mocno popijali przez całą imprezę.
Finał leczenia
Opinie osób, które nie były nigdy na Porytkonie o tym, że konwent ten kala dobre imię fandomu polskiego, są mocno przesadzone. Mimo to tegoroczna edycja nie należała do najbardziej udanych, choć do katastrofy pokroju Krakonu 2013 trochę brakło.
Było na tym konwencie parę rzeczy, dla których warto było zapłacić wejściówkę. Było też sporo rzeczy, które zwyczajnie nie powinny mieć miejsca na dobrze przygotowanej imprezie. To, że ktoś ma tanie bilety na konwent, nie powoduje, że może przestać starać się o swoje dziecko.
Jeśli ktoś od Porytkonu oczekiwał jedynie dobrej imprezy ze znajomymi, najpewniej poczuł się zadowolony. Osobiście jednak wolałbym zobaczyć dobrze przygotowany program, zmierzony na siły organizacyjne.
Gdyby kolejny Porytkon miał wyglądać tak samo jak ta edycja, zdecydowanie bym się na niego nie wybrał. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, ze organizatorzy jednak zaczną zwalczać złe opinie o ich konwencie, dając przykład, że potrafią tę imprezę zrobić lepiej.