Jak mówił popularny do niedawna fejsbukowy mem, niefortunność bieżącego roku doskonale opisuje już sam fakt, iż Halloween wypada w poniedziałek. Rzeczywiście, dzień ten, długi już z nazwy, nie kojarzy się raczej z robieniem psikusów. Na szczęście Tczewski Klub Fantastyki sytuację trochę podratował, a przynajmniej dla mieszkańców okolicznych miast.
MIEJSCÓWKA
Nie ukrywam, że z dworca PKP do Liceum Ogólnokształcącego im. Marii Skłodowskiej-Curie kawałek drogi do przejścia jest, ale sama trasa nie była szczególnie skomplikowana. Parę przystanków można pokonać transportem publicznym, jeśli ktoś nie jest amatorem spacerowania.
Sama zdecydowałam się wybrać na miejsce piechotą, bo pogoda była całkiem przyjemna jak na koniec października. Klimatycznie, choć zupełnie przypadkiem (pierwszy raz w Tczewie), skróciłam sobie trasę do budynku szkoły przez cmentarz. A w szkole powitały mnie halloweenowe dekoracje: pajęczyny, duchy, nietoperze, pająki i szkielety.
Na miejsce dotarłam około 11:00, przed kolejkowym szczytem. Tłoczno w korytarzu zrobiło się dopiero po południu, ale akredytacja szła sprawnie. W skład zestawu uczestnika wchodził identyfikator oraz informator. Ostatni raz miałam tego typu identyfikator, to jest plastikową plakietkę z agrafką, jakieś cztery lata temu na Falkonie i szczerze brakuje mi ich na konwentach. Są o wiele wygodniejsze. Co do informatora, zszyta książeczka w formacie zeszytu ozdobiona w klimacie Halloween. Zgrabnie wykonana, czytelna i krótko mówiąc, w punkt.
CUKIEREK ALBO PSIKUS
Program, w moim odbiorze, był bardzo azjatycki, z okolicznościowymi przerywnikami „z innej beczki”. Uczestnicy nieinteresujący się mangą i anime czy komiksami mogli mieć mały problem ze znalezieniem czegoś dla siebie. Jednak poza prelekcjami, do wyboru były również warsztaty, larpy, maratony filmowe, pokazy oraz turnieje gier, w tym eliminacje między innymi do Mistrzostw Polski (Królestwo w budowie, Neuroshima Hex).
Na pierwszym piętrze znajdowały się sleep roomy dla uczestników. Na kolejnych znalazły się natomiast sale, w których odbywały się prelekcje, pokazy, warsztaty i gry, w tym również sesje larpowe. Do games roomu, czy raczej games hallu połączonego z zespołem games roomików, trzeba było wdrapać się na samą górę – ostatnie piętro (żenujący brak kondycji przyprawiał mnie o zadyszkę). Podobnie rzecz miała się z „main roomem”, w którym odbywały się najpierw próby, a następnie konkurs cosplay.
Z miejscem w salach problemu szczególnego nie było. Wydaje mi się, że nie było sytuacji, aby ktoś nie wszedł na program, bo zabrakło miejsc stojących. Kolejki widziałam jedynie do akredytacji w godzinach popołudniowych, photo roomu oraz kawiarenki. W przypadku ostatniego miejsca, kolejka ustawiająca się na korytarzu za serwowanymi daniami na gorąco lub nie, nie dziwiła aż tak. Wiadomo, konwentowicz też człowiek, zjeść przecież musi. Minusem były jedynie: mocno ograniczona przestrzeń w pomieszczeniu oraz brak sprzedawanych napojów, ale z drugiej strony piętro niżej znajdował się automat (ten z kawą się akurat zepsuł).
Sala gimnastyczna została zamieniona w salę wystawców. Wybór towarów był wystarczający; poza sprzedawanymi przedmiotami, sprzedawcy oferowali również sympatyczne pogawędki na różne tematy oraz mini koncerty na ukulele. Czasem do chórków dołączali również kupujący.
Uczestnicy mogli tam także pozować do zdjęć z kartonową figurą Stephena Amella (Arrow), Deadpoola czy Roberta Downeya Jr. Już pod koniec pierwszego dnia trudno było powiedzieć, która cieszyła się największą popularnością (wszystkie były wytarmoszone w podobnym stopniu).
PODSUMOWANIE
Jak wspominałam, nie był to do końca konwent tematycznie w moim klimacie, niemniej jednak niezwykle miło spędziłam tam czas. Przesympatyczni ludzie (chętnie pozujący do zdjęć), wyluzowana atmosfera – w szybkim podsumowaniu, fantastyczne wprowadzenie w halloweenowy nastrój. Jest to też bardzo dobra propozycja dla wielbicieli kameralnych konwentów. Polecam i do zobaczenia na kolejnych edycjach.