Pole namiotowe posprzątane, rekwizyty do bitwy w magazynie, wszyscy już wrócili do domów, a ja akurat rozwiesiłam drugą turę prania i włożyłam namiot za szafę. To dobry moment, by usiąść i przypomnieć sobie wydarzenia minionego tygodnia.
W dniach od 11 do 17 lipca 2016 roku w Bielawie (choć prawnie pole namiotowe znajduje się już w granicach Pieszyc, a to taki tamtejszy Radom, więc organizatorzy próbują zataić tę informację) pod Wrocławiem odbyła się osiemnasta edycja Tolk-Folku, czyli terenowego konwentu dla miłośników twórczości Tolkiena. W związku z wejściem tej imprezy w dorosłość, wszystkie atrakcje planowano z rozmachem. Tematem przewodnim była Dagor Bragollach, czyli Bitwa Nagłego Płomienia, czwarta z kolei ważna bitwa w Wojnie o Beleriand, w czasie której odbył się pojedynek między królem elfów a Morgothem.
Konwent terenowy szkołą przetrwania?
Jeśli ktoś rozważał przyjazd, ale boi się warunków i braku cywilizacji, to powiem tylko tyle, że zwykłe konwenty pod tym względem czasem sprawiają więcej problemów. Sanitariaty na TFie są na naprawdę dobrym poziomie. Co prawda do pryszniców trzeba iść kawałek, ale wspólne wyjścia i spacery to dobry sposób na integrację. Sklep jest niedużo dalej, codziennie przyjeżdża obiad, a i pizzę można zamówić, więc akurat z głodu ciężko zginąć. Brakuje jedynie prądu, więc należy pamiętać o powerbankach, ale nawet jeśli ktoś zapomniał tego ustrojstwa, przy prysznicach było gniazdko (kilka osób nawet dzielnie próbowało tam pracować i chyba im się udało). A jeśli ktoś i tak nie był pewien swojego losu, istniała możliwość wynajęcia pokoju w pobliskim motelu. Do tego zupełnie przypadkiem okazało się, że osoba niepełnosprawna na wózku bawi się na Tolk-Folku całkiem dobrze, bez większych niedogodności. No i z liczby rodzin z dziećmi wnioskuję, że w ich sytuacji również nie było problemów.
Chociaż faktycznie w tym roku pogoda bardzo utrudniła konwentowiczom przetrwanie, bo już od wtorku lało i temperatura mocno spadła. Najgorzej było w czwartek, kiedy przez wichurę deszcz padał poziomo, a namioty sprawdzały swoje lotnicze możliwości (tu w sumie ciekawym przypadkiem był mój namiot, który chyba jednak jest nielotem, bo tylko powoli dreptał w różnych kierunkach i ani razu się nie przewrócił; tak właśnie stałam się fanką namiotów „z koła”). Paradoksalnie atmosfera stała się jeszcze lepsza. W domku organizatorów i w samochodach padały kolejne rekordy w liczbie osób, które się tam mieszczą. W tle włączony był „Powrót Króla” i pojawiły się nieformalne zawody w tym, komu uda się założyć jak najwięcej ubrań. Koniec końców wszyscy przetrwali niepogodę, a na polu namiotowym trzeba było poprawić właściwie tylko wjazd (i teraz nic już go nie zepsuje, taki jest porządny!).
A dzień to tylko czas między ogniskami
Tegoroczny program nie był przepełniony. Dużo czasu przeznaczono na przygotowanie rekwizytów do bitwy, więc jeśli ktoś chciał poćwiczyć zdolności manualne i kleić karton wikolem w skomplikowany sposób, miał do tego doskonałą okazję. Dla tych bardziej ambitnych zaplanowano kilka konkursów, między innymi kalambury, turniej łuczniczy i mój ulubiony – nietypowy konkurs cytatowy, polegający na wymyśleniu, kto i w jakiej sytuacji mógł powiedzieć słowa, które pochodzą z różnych tekstów, niekoniecznie Tolkienowskich.
Prelekcje podczas Wieczora Istarich były na różnych poziomach wtajemniczenia tolkienowskiego i ponoć większość uczestniczących w nich osób była zadowolona. Klimatu dodawało dogasające ognisko, choć akurat mi dławiący dym przeszkadzał na tyle, że dość szybko się stamtąd ulotniłam.
Wiele emocji wzbudził natomiast Bieg Hobbicki z dość trudnymi zadaniami, a i z gamesroomu słychać było odgłosy wzburzenia.
Jedynie we wspomniany już przeze mnie czwartek nie odbyły się zaplanowane atrakcje. LARP odwołano z dwóch powodów – nie znaleźli się śmiałkowie, którzy odważyliby się wyjść na dłużej na wichurę, a sam twórca gry nie dał rady dotrzeć na pole namiotowe. Organizatorzy jednak zrekompensowali wszystkim programową lukę, przekładając na ten dzień konkurs nalewkowy, który skutecznie wszystkich rozgrzał i poprawił nastrój nawet tym kilku osobom, które wytrwały w marudzeniu.
Bitwa, która nie była bitwą, której wcale nie było, a później znów nie była bitwą
Bitwy na Tolk-Folku pojawiają się w co drugim roku. Przy poprzedniej edycji próbowano obejść ten przepis, robiąc krótką inscenizację pojedynku Fingolfina i Morgotha. Wtedy świat stwierdził, że nie można tak bezkarnie szukać luk prawnych i zesłał na bielawski park burzę. Ogłoszono, że skoro pojedynek się nie odbył, w kolejnym roku będzie cała towarzysząca mu bitwa.
I znów usłyszeliśmy chichot losu, ponieważ w piątkowy poranek dotarła do organizatorów informacja, że park jest zalany, przez co nie ma warunków na przeprowadzenie bitwy. Jedynym ratunkiem był MOKIS (Miejski Ośrodek Kultury i Sztuki). Raz jeszcze powrócono do wersji z samym pojedynkiem i przystosowano scenografię. Kiedy dowiedziałam się o tym wszystkim, było mi przykro, że nie zobaczę zaplanowanego fireshow, płonących strzał i sporych rozmiarów smoka w akcji, w związku z czym idąc do MOKIS-u, mamrotałam o porażce, tragedii i całej beznadziejności świata.
Przed inscenizacją czekały na nas jeszcze dwa koncerty – jeden z muzyką irlandzką, a drugi power metalowy (choć wciąż folkowy). I jeśli mam być szczera, po zespołach, które występowały w poprzednich latach, te teraz nie zrobiły na mnie dobrego wrażenia. Właściwie z ulgą przyjęłam fakt, że musiałam iść pomóc w przygotowaniu aktorów.
Za to przedstawienie mnie zaskoczyło. Oczywiście, było kilka słabych momentów, w tym głównie sama scena pojedynku, z którą wiązałam duże nadzieje, bo osoby biorące w niej udział na co dzień trenują walkę mieczem, a wyszło bardzo nienaturalnie (może to przez strach o tekturowe rekwizyty, które były wszędzie dookoła, może przez brak czasu na przygotowanie choreografii, ale i tak wolę o tym zapomnieć). Jednak mimo wszystko na koniec zachwycałam się wszystkim, zwłaszcza ukazaniem bitwy jako tańca, postacią orła (którego kostium był robiony w ostatniej chwili, a efekt powalał na kolana) i jak zawsze niezawodną muzyką. Muszę też przyznać, że niezwykle przydatna okazała się gra światła i inne efekty, których nie dałoby się osiągnąć w parku. Już teraz organizatorzy rozważają przeniesienie dnia otwartego na stałe do MOKIS-u, ale czy się na to faktycznie zdecydują, zobaczymy najwcześniej za rok.
Czy było coś nie tak?
Poza zwykłymi niedogodnościami, które są niczyją winą, a pojawiają się przypadkiem, właściwie nie zauważyłam większych problemów. Co prawda trochę nie zgadzam się z wyborem Kapituły Dekla (na koniec TFu co roku wybierana jest jedna osoba, która wykazała się czymś wybitnie głupim – w tym pozytywnym sensie – dzięki czemu dostaje zaszczytny tytuł Dekla), bo chociaż sama lubię „durną” zabawę, wyczyn nagrodzony w tym roku był na słabym poziomie, a po dłuższym czasie robił się po prostu irytujący. Wybaczcie, że tak to rozwlekam, ale kilka osób pod plandeką przez kilka godzin powtarzających słowo „kamień” to nic szczególnego, zwłaszcza przy tym, za co inni zostawali wyróżnieni. No ale kim jestem, by oceniać decyzję Kapituły?
I po Tolk- Folku…
To w sumie ciekawe zjawisko, że po innych konwentach czy wyjazdach, kiedy już wróciłam do domu, nie mam uczucia pod tytułem „jestem nie na miejscu, czemu ktoś wyrwał mnie z mojego miejsca i wrzucił tutaj?”. Tolk-Folk zostawia po sobie dużą, pustą dziurę. Zwłaszcza że ze względu na pogodę nie otrzymałam dostatecznej ilości śpiewania piosenek przy ognisku. I chociaż ta edycja nie zostanie moją ulubioną spośród tych, na których do tej pory byłam, to i tak długo jeszcze będzie przy mnie. A tym wszystkim, którzy rozważali przyjazd, ale się wystraszyli (czy cokolwiek innego przeszkodziło im w przyjeździe), powiem, że macie czego żałować. Drugi raz nie popełnijcie tego błędu i przyjedźcie za rok!