Wybierając się na tegoroczny Voyager miałem zamiar obalić bądź też potwierdzić wszystkie mity krążące na temat tej imprezy, a te chodź nie były zbyt pozytywne okazały się niestety prawdą…
Konwent z założenia był lokalną imprezą i nie spodziewano się tam zbyt wielu osób, mimo wszystko już po przybyciu na imprezę zacząłem zadawać sobie pytanie czy w ogóle kogoś się tu spodziewano… Po wejściu do budynku mijało się „akredytację” – czyli po prostu ławkę przy której nikt nie siedział… na szczęście pierwsze drzwi były otwarte. Prowadziły one do pomieszczenia gdzie znajdowali się wszyscy uczestnicy, czyli na oko niecałe 20 osób.
Jako że impreza nie posiadała żadnej strony internetowej wszystkie informacje jakie posiadali uczestnicy pochodziły chyba ze strony IK, nie były jednak podane dokładne godziny punktów programu… Na nic się jednak zdały poszukiwania informatora, tego po prostu nie było… na ścianie w holu był rozwieszony jakiś „plan”, niestety dużo nie dało rady się z niego dowiedzieć….
Spotkanie klubowe GKF, bądź też dni otwarte to zdecydowanie lepsza nazwa niż konwent dla tej „imprezy”, bowiem wszystkim uczestnikom pozostało czekać na LARPa organizowanego przez ludzi z 'Zardzewiałego Topora’ który był JEDYNYM punktem programu na który z chęcią zgłaszali się ludzie. Dopóki jednak musieliśmy czekać na jego rozpoczęcie nie pozostało nam nic innego jak: a) Grać w planszówki b) nudzić się… . Jako że wybór dość prosty wszyscy zasiedli w jednej sali i grali.
W między czasie ludzi przychodziło coraz to więcej, a organizatorom udało się nawet wreszcie uruchomić akredytację. Ile jednak można grać w 'Grę o tron’, nawet ta gra się czasem nudzi (jak wszystko – no dobra prawie wszystko). Odbył się więc LARP ZT, który uważam za udany i niestety był on jedynym plusem tej imprezy… Ponieważ to co było potem było żenadą… a co było potem? Odpowiedź jest prosta: NIC. Jeśli ktoś znalazł drużynę i MG który był w stanie poprowadzić sesję to nie było tak źle, bo przynajmniej miał zajęcie. Jeśli jednak ktoś nie miał tyle szczęścia to musiał sobie sam znaleźć jakieś zajęcie.
Co do „MG w stanie…” to z tym nie było tak prosto… ponieważ zajęciem dla tych którzy nie mieli zajęcia – czyli dla wszystkich – było odwiedzenie pobliskiego monopolowego w celu wsparcia państwowego interesu jakim jest podatek za…. wyroby alkoholowe. Organizatorzy nie zwracali uwagi na butelki, baaa nawet sami postawili sobie na akredytacji.
I tak mijała impreza pod znakiem nudy i „%”, a jako że nic nie wskazywało na to by to się miało zmienić – zgadnijcie co było w planie na kolejne dni imprezy? – zdecydowałem się na opuszczenie terenu imprezy, ponieważ lepszej rozrywki znaleźć trudno na prawdę nie było.
Podsumowując, Voyager to chyba jednak impreza która ma na celu bardziej wesprzeć działalność pobliskich sklepów niż promować fantastykę i szanując całą pracę włożoną w organizację za rok głęboko się zastanowię czy aby jest sens wychodzić z domu. Nie widzę również innego rozwiązania niż ocenić konwent na 1.