Kto lubi…
Kto lubi Dracoole (rok 2002 i 2003) ten się nie zawiedzie, kto Dracooli nie lubi, nie powinien przyjeżdżać, bo formuły konwentu nie zmieniamy (cytat z Trzewika za: http://forum.polter.pl/viewtopic.php?t=1643).
Na pierwszy rzut oka tegoroczny Dracool wydał mi się wielce zachęcający. Zapowiadane na witrynie atrakcje, oraz pochwalne opinie niektórych znajomych przypadły mi do gustu, zatem razem ze sporą grupką znajomych wybraliśmy się do Gliwic.
Jako pierwszy pozytyw wpadła mi w oko lokalizacja szkoły. Niby na uboczu, a jednak nie na tyle daleko od dworca, aby nie można było dojść tam pieszo. Jednocześnie mieściła się tuż przy rynku, co zapewniało szybki dostęp do jadło- i trunkodajni. Szczególnie te ostatnie wydały się – na pewnym etapie trwania konwentu – ważnym elementem miasta…
Szkoła wydała mi się duża. Może nawet zbyt duża jak na konwent, który de facto pomieścił około 160 uczestników. Z 250 wydanych identyfikatorów około 50 osób stanowiła obsługa oraz goście, 114 osób wykupiło „pobyt stały”. Resztę uczestników stanowili ci, którzy zapewnili sobie wejściówki jednodniowe… Liczba 250 uczestników była jednak zgodna z przewidywaniami organizatorów, ponieważ jak powiedział mi w niedzielę Ignacy Trzewiczek, dokładnie tylu osób się spodziewał…
Niezależnie od tych przewidywań w przeznaczonych na noclegi salach ziało pustkami. Może tylko w sali Poltergeista, Inkluza i GGFFu zarazem koczował komplet, tzn. około 20 osób. Poczucie pustki przenosiło się na korytarze, gdzie spośród wielu przygotowanych miejsc do sesji jedynie kilka było wykorzystywanych.
Do dyspozycji mieliśmy całkiem przyjemne sanitariaty, ale bez pryszniców. Co okazało się szczególnie znaczące kiedy wreszcie w sobotę wyszło słońce. Tym niemniej jako plus konwentu należy policzyć czystość łazienek oraz ciepłą wodę.
Za ład na terenie szkoły były odpowiedzialne ekipy sprzątające, ale również fakt, iż przez cały czas obowiązywał zakaz wnoszenia alkoholu na teren. Chciałabym zwrócić na to szczególną uwagę ponieważ – w porównaniu do wyglądu innych konwentowych szkół – nakaz ten pozwolił zachować czystość i porządek. Równocześnie jednak – jak wywnioskowałam z wypowiedzi niektórych znajomych – wzbudzał sprzeciw i niezadowolenie. Podobnie rzecz miała się z faktem zamykania szkoły w godzinach nocnych. Późny powrót z knajpki raczej nie wchodził w grę (wiem, bo próbowałam go negocjować osobiście). Prócz tego zakaz palenia papierosów w salach przy jednoczesnym zakazie wychodzenia przed budynek wymusił popalanie w łazienkach. Całkiem jak za starych dobrych licealnych czasów… :/
Organizacja działała sprawnie. Na piętrze został wydzielony specjalny stolik, gdzie można się było wpisywać na sesje, LARPy oraz pozostałe gry. Istniały również listy, chociaż nie wszystkie zapisy uzgadniano z mistrzami gry (vide: zamieszanie przy pierwszej edycji LARPa „Zamieć”). Mam jednak wrażenie, że przy tak nieskomplikowanym programie ( o tym za chwilkę) organizatorzy musieliby się mocno (!) postarać, aby wprowadzić zamęt.
Program… hmmm… jak to ujął jeden z moich znajomych – program absolutnie nie przeszkadzał nam w „robieniu nic”. Informator zawierał jeden blok prelekcji oraz jeden blok poświęcony prezentacjom i konkursom. Równolegle miały się toczyć LARPy i turnieje. Niby sprawiało to porządne wrażenie (w sumie 4 bloki), jednak podczas bliższego zagłębiania się w całość znalazłam dosłownie kilka ciekawych punktów programu, z czego wypaliły 3 (wszystkie sygnowane przez osoby o bardzo znanych w fandomie nazwiskach). Jak na mój gust to niewiele.
Znajomi po przejrzeniu programu rzucili cytowaną już przeze mnie wypowiedzią i poszli na miasto w poszukiwaniu knajpek. Mnie zatrzymała w szkole chęć napisania rzetelnej recenzji. Wynudziłam się zatem setnie słuchając kolejnej prezentacji Monastyru, Wolsunga, oraz 7th Sea. Od ponad pół roku prezentacje tych systemów są niezmiennym elementem kolejnych konwentów… Turnieje były, po prostu były… Koneserzy zapewnie byli zachwyceni…
Sytuację ratowały LARPy grupy MAYA: oryginalne, dobrze przygotowane tak fabularnie jak i pod względem rekwizytów. Polecam gorąco (!)
Najbardziej zastanawiającym elementem tegorocznego Dracoolu był jego czwarty dzień. Spodziewałam się, że – podobnie jak na innych 4-dniowych konwentach – poniedziałek będzie zapełniony normalnym programem przynajmniej do godziny 14.00. Tymczasem w programie już o godz. 10.00 znalazło się podsumowanie konwentu – dyskusja, a o 11.00 jego zakończenie. Co mnie tutaj dziwi ? Ano fakt żądania informacji zwrotnych jeszcze podczas trwania imprezy. Z doświadczenia wiem, że w takich momentach uczestnicy zazwyczaj albo chwalą, albo wymieniają zupełnie nieistotne negatywne elementy jako ważne. Kiedy grają emocje, trudno jest o rzeczywistą ocenę. Być może zatem bardziej zasadnym wyjściem byłaby pisemna ankieta pytająca o wady i zalety całości.
Mam zwyczaj oceniać konwenty poprzez ilość przespanych godzin. Im jest ich mniej tym lepsza impreza. W ostatni weekend w sumie spałam 10 godzin. ALE (!)nie dlatego, że konwent tak mnie zainteresował. Powód był innej natury – pojechałam z grupką dobrych znajomych. W tym momencie na wokandę powraca stary Ithilowy problem „czy na konwenty jeździ się dla programu, czy dla znajomych”. Dla mnie Dracool 2004 sprowadził się do spędzania czasu ze znajomymi. Owszem, bawiłam się w Gliwicach dobrze, momentami nawet doskonale, jednak bynajmniej nie z powodu atrakcji zaproponowanych przez Ignacego Trzewiczka.
Powiem szczerze – nie wiem jak wyglądały poprzednie Dracoole, ponieważ tegoroczny był pierwszym, na który się wybrałam. Zachęcił mnie termin oraz miejsce, poza tym chciałam zobaczyć „ten słynny trzewiczkowy kon”. Jeśli jednak wyglądało to podobnie do lat poprzednich i jeżeli Trzewik z ekipą utrzymają dotychczasowy stan rzeczy, cóż… nie chciałabym krakać, ale utrzymanie konwencji (program, etc.) może przyspieszyć zgon tej imprezy.