Gdy czytam po raz kolejny wywód, w którym zarzuca się konwentom, że ich model biznesowy jest chory, coś mnie trafia. Ja wypruwam sobie flaki, by zrobić coś fajnego dla ludzi, oczekując za to jedynie dobrego słowa, a ten swoje.
Bo hurr durr, konwenty, które nie dają zniżki prelegentom, to zło. Hurr durr, robienie rzeczy fanowsko to niszczenie rynku. Hurr durr, gdyby płacono twórcom atrakcji, to wzrósłby poziom programu.
Tak, moi drodzy, niecałe dwa tygodnie temu pisałem o tym, że robienie konwentów z biznesowego punktu widzenia się nie opłaca. A tu proszę, ktoś wciąż uważa, że pieniądze magicznie załatwią wszystko. Tyle że to absolutna bzdura.
Te miliony monet z wejściówek to są grosze, w większości przeznaczone na wynajem budynków. Pieniądze wydaje się na druk, pokrycie kosztów dojazdu i noclegów gości czy na sprzątaczki ze szkoły.
Można mieć oczywiście problem z tym, że zarabiają wszyscy, tylko nie my. Tylko czy to jest zasadne? Jasne, jest opcja podniesienia ceny akredytacji, żeby każdy mógł uciąć swój kawałek tortu. Da się? Policzmy.
Załóżmy, że robimy małą imprezę na około 500 uczestników. Jej idealny budżet to 20 tysięcy złotych. W tej kwocie zmieścimy wynajem budynku, druk materiałów konwentowych, zaproszenie kilku gości z kraju (przejazd i nocleg), zakup rzeczy niezbędnych (jak środki czystości czy woda dla prelegentów), promocję i parę mniej lub bardziej znaczących rzeczy.
Przy odrobinie szczęścia zostanie nam górka, którą będziemy mogli wykorzystać w przyszłym roku, jeśli nie wydamy za dużo na zorganizowanie jakiejś atrakcji. Przy 500 uczestnikach, żeby uzyskać taką kwotę, wejściówka musi kosztować 40 zł.
Gdybyśmy chcieli, aby każdy zarobił, cena wejściówki musiałaby drastycznie wzrosnąć. Po pierwsze, pieniądze należałyby się organizatorom konwentu. Trudno policzyć, ile jeden organizator poświęca czasu na przygotowanie imprezy. Dlatego przyjmijmy, że wypłata organizatora to jednorazowo 2 tysiące złotych, bez znaczenia, ile czasu poświęcił. Załóżmy, że mały konwent ma pięciu organizatorów, więc daje to nam 10 tysięcy złotych. Nie zawsze te 5 osób zrobi wszystko, ale załóżmy, że mając wypłatę, mogą sobie pozwolić na poświęcenie imprezie większej uwagi.
Przejdźmy do twórców programu. Zapłacenie każdemu prelegentowi 50 zł za godzinę programu (wraz z przydziałem na darmową wejściówkę) to uczciwa stawka. Przy stu godzinach programu na konwencie do budżetu imprezy musimy dodać 5000 zł. Tyle godzin to jednak mało jak na konwent tych rozmiarów. Dobrze byłoby mieć chociaż te dwieście godzin, aby zapewnić różnorodność. Musimy jednak pamiętać, że budżet nie jest z gumy i realnie będzie nas stać tylko na te sto godzin.
Nie można też zapomnieć o naszych gżdaczach, którzy robią czarną robotę. Zwykle takich osób na tak małej imprezie potrzeba około 30. Każda z nich robi przynajmniej 8 godzin dyżuru. Gdyby za każdą godzinę dyżuru zapłacić około 10 zł (tyle mniej więcej wynosi minimalna stawka godzinowa netto na umowie-zleceniu), do budżetu należy dodać 2400 zł. Rzecz jasna w niektórych miastach nikt nie podejmie się pracy za takie pieniądze. Załóżmy jednak, że mamy szczęście i nie mamy problemu ze znalezieniem taniej siły roboczej.
Potrzebujemy też ochrony, która będzie pilnować porządku. Na taką imprezę potrzebujemy 3-4 osób, które łącznie w systemie zmianowym (po 12 godzin, każdy sam) wykonają 48 godzin dyżuru. Stawka ochroniarza posiadającego uprawnienia do ochrony imprez masowych wynosi zwykle 35 zł. Daje to nam 1680 zł.
Przy takich kwotach budżet małej imprezy musiałby wzrosnąć o prawie 20 tysięcy złotych. I to nie licząc podatków, które trzeba by odprowadzić. Cena małego konwentu wzrosłaby o 40 zł. Wydaje się, że to niewiele. Prawda jednak jest taka, że mało kto byłby w stanie zapłacić wejściówkę na małą, lokalną imprezę w wysokości 80-90 zł.
Możemy mówić o dumpingu imprez fanowskich, których mamy obecnie bardzo dużo. Narzekać, że psują one rynek. Tylko musimy się zastanowić – czy ten rynek w ogóle istnieje? To nie jest tak, że konwenty fanowskie próbują wygryźć coś, co było tu lata. To ewentualne imprezy komercyjne będą musiały pokazać, że są lepsze od tego, co oferuje fandom.
Najważniejsze w tym wszystkim jest, że pieniądze wcale nie powodują, iż wydarzenie będzie lepsze. Nie chcę wskazywać palcami, które konwenty w ostatnim czasie miały solidny zastrzyk do budżetu i wcale to nie sprawiło, żeby były one lepsze czy zaoferowały wyższą jakość. Wątpię także, aby dzięki płaceniu prelegentom magicznie poprawiła się jakość prelekcji. To tak po prostu nie działa.
Niektórzy uważają, że najlepszym sposobem na rozwinięcie swojej pasji jest jej profesjonalizacja. Szczerze? Dla mnie to najprostszy sposób, by ją zabić. Tak naprawdę tylko garstka ludzi potrafi wykonywać swoje hobby zawodowo i nie stracić do niego miłości. Nie tylko pieniądze liczą się w życiu.
Cieszy mnie, że jest tyle osób żywo zainteresowanych kieszeniami organizatorów, ale naprawdę, nie ma potrzeby się o nie martwić. Może jestem frajerem. A może zdaję sobie sprawę z tego, że zarobkowo są o wiele bardziej atrakcyjne obszary pracy zawodowej. Wcale nie potrzebuję przekuwać swojej pasji w etat. Nie jest mi to potrzebne do szczęścia, bo szczęście daje mi możliwość robienia czegoś fajnego dla wspaniałych ludzi z fandomu (nawet, gdy co jakiś czas na nich narzekam).